Coś piszę. A przynajmniej staram się pisać.
Fragment czegoś bliżej nieokreślonego, chwila natchnienia.
„(...)a
gdy zjawił się przez Boga samego mścicielec zesłany
mocą
przepełniony ogromną, mordować poczynał tych co mu zawinili,
a
tych co sprawiedliwość mieli w sercu, wolno puszczał.
A
gdyby się poważyły kogo więcej życia pozbawić
ich
zemsta nie ważna jest i Bogu niemiła(...)
Gerbert
z Aurillac , Bestiariusz egzorcystyczny, 999r.
„Prawdziwa
wiedza to znajomość przyczyn.”
Arystoteles
Kiedy
zjeżdżał z traktu, kierując się w stronę miasta, gawiedź
spoglądała na niego z zainteresowaniem. Czarny płaszcz jeźdźca
kontrastował ze śnieżno białą sierścią wierzchowca. Zwierzę
stąpało dostojnie poprzez zalegające na drodze błoto i
nieczystości, mlaskając donośnie kopytami. Twarz przybysza
skrywała się pod ciężkim wełnianym kapturem, choć słońce
grzało z nieba niezmąconego ani jedną chmurką.
Wieśniacy
z rozdziawionymi gębami przygadali się podróżnikowi, zupełnie
jakby pierwszy raz w życiu widzieli człowieka. Koń był
wyszczotkowany, zadbany, niczym nie przypominał plączących się po
okolicznych polach zabiedzonych szkap. Na płaszczu jeźdźca nie
dało się uświadczyć choćby jednego pyłku czy źdźbła trawy.
Jednak to nie nieskazitelna prezencja przyciągała uwagę, a aura
mocy jaką emanował. Intrygował wyrywając się z tła i tworząc
olbrzymi rozdźwięk pomiędzy sobą, a otoczeniem.
Nieoczekiwanie
wierzchowiec zastrzygł uszami, parskną dziko i zamarł. Mężczyzna
jakby przez moment się wahał, jednak była to krótka chwila,
okamgnienie, którego nie w sposób dostrzec. Koń wyrwał się w
dzikim galopie. Parł przed siebie jakby samo piekło miało się za
nim otworzyć. Jeździec jedynie pochylił się nad jego grzbietem i
pozwolił się nieść.
-Żwawiej,
Grabko! - wyszeptał delikatnie, a wierzchowiec przyspieszył.
Nie
zatrzymał się na wezwanie straży przy bramie, zignorował
zupełnie, surowe okrzyki żołnierzy. Pędzili jak północny wicher
poprzez zdezorientowany tłum. Nielicznym nie udało się uciec przed
chrapami klaczy – padali na bruk zawodząc i klnąc. W eterze
rozbrzmiewał jedynie rytmiczny stukot końskich kopyt o brukowaną
uliczkę.
Mijali
misternie zdobione kamienice wzbudzając przerażenie i coraz większe
zainteresowanie swoją obecnością. Za podróżnikiem ciągnęła
się już istna procesja gapiów i strażników miejskich, którzy w
ogólnym rabanie starali się przywrócić porządek. Zupełnie jakby
ktoś cisnął kamieniem w pszczele gniazdo – rój poderwał się
do lotu i nie miał zamiaru odpuścić łobuzowi.
Jeździec
pędził przez miasto, bez niepotrzebnych postojów, zostawiając
pościg daleko w tyle. Poznańskie uliczki wydawały się być mu
doskonale znane. Nim jeszcze rozbrzmiał alarm mężczyzna skoczył
na ziemię po czym bez wahania wbiegł do świątyni. Wewnątrz nie
było nikogo, nie licząc duchownego zgarbionego przed głównym ołtarzem.
Zakapturzona postać zamarła, nie zdradzając choćby skinieniem
ramion, że tlen potrzebny jest mu do życia.
Zdezorientowany
ksiądz słysząc kroki przybysza odwrócił się pośpiesznie. Na
starczej twarzy ciężko było dostrzec typowy dla kleru wyraz
pogardy. Siwe włosy okalały dobroduszną, pulchną twarz, wąskie,
blade wargi uśmiechały się szeroko. Rozwarły się aby dać wyraz
jakiejś emocji, miały wypowiedzieć słowo, które nigdy nie
zostało wypowiedziane. Nie zdążył.
Rozległ
się huk, jakby ziemia rozpękła się na dwoje, a następnie ryk
wściekłości przeszył powietrze. Materializując się znikąd,
spod głównego ołtarza w stronę mężczyzny wybiegła ogorzała płomieniem i splugawiona krwią bestia przypominające kozła.
Splątane rogi miały po kilka metrów długości, baranią mordę
wypełniały po brzegi setka spiczastych, niesamowicie długich kłów.
Z gardzieli potwora wyrywał się mrożący krew w żyłach, wrzask.
Potężne cielsko najeżone kolcami niesione było przez dwie pary
mocnych kopyt, które wprowadzały ziemię w drżenie. Stratowała
niczego nieświadomego duszpasterza, po czym ciągnęła na jednym z
rogów jego pokiereszowane zwłoki, które odpadły dopiero po kilku
metrach. Umierał szybko, z błogim uśmiechem na twarzy i absolutną
nieświadomością.
Czarne,
bezdenne oczyska namierzyły przybysza i już za chwilę miał on
wylądować na jednym ze spragnionych krwi rogów. Bestia samym
podmuchem nozdrzy rozrzucała solidne dębowe ławy z taką siłą,
że w zderzeniu ze ścianą zmieniały się w drzazgi.
Mężczyzna
zadziałał instynktownie, jego ciało było machiną. Wyciągnął
przed siebie dłonie, po czym zamaszystym gestem nakreślił w
powietrzu niewidzialny symbol. Ów znak zabłysnął oślepiającym
blaskiem i pomkną na spotkanie rozwścieczonej bestii w postaci
gorącego dysku. Zdezorientowane stworzenie nawet nie próbowało
uniknąć zderzenia. Magia zaklęcia wywołała potężną eksplozje,
która odrzuciła ją kilkadziesiąt metrów w tył, wprost na
wizerunek konającego na krzyżu Mesjasza.
Gdy
minęło pierwsze zaskoczenie, potwór poderwał się z podłogi
zanosząc się rykiem wściekłości. W połowie drogi zwolniła,
kierowana wcześniejszym doświadczeniem.
Mag
zachował absolutny spokój, zupełnie jakby nie dostrzegał
gigantycznego monstrum zmierzającego w jego kierunku. Wszystkie
mięśnie w jego ciele były napięte do granic możliwości, a krew
pulsowała głośno w jego skroniach.
Bestia
stąpała ostrożnie. Z jej pyska nieustannie sączyła się gęsta
ślina spływająca potokiem na posadzkę. Nozdrza drgały groźnie,
a przekrwione oczyska starały się przedrzeć ciemność, w której
skrywała się twarz przybysza.
Impuls
rozdarł krtań mężczyzny, wydobywając z niej wrzask jeszcze
silniejszy niż ten, którym uraczył go potwór. Jątrzący uszy
siłą tysięcy, rozpalonych do czerwoności gwoździ. Demoniczny
kozioł wstrząsnął się, a przez jego groteskowy pysk przemknął
grymas bólu.
Tym
razem, choć wydawało się to absurdalne, to mężczyzna był w
ofensywie. Bestia straciła całą pewność siebie, jednak pozostał
jej dziki, nieuzasadniony instynkt. Trzema susami pokonała dystans
dzielący ją od maga.
Mężczyzna
odrzucił kaptur, ukazując młodą, jeśli nie młodzieńczą twarz,
pokrytą licznymi bliznami. Jego oczy płonęły złotawym blaskiem,
a usta poruszały się nieustannie, bezgłośnie skandując słowa
mocy. Gdy dzielił ich już zaledwie metr, na czole maga rozbłysł
błękitem pentakl. Wyciągnął przed siebie dłoń, a bestia w tej
samej chwili zamarła. Monstrualne cielsko legło z hukiem u jego
stóp, nie mogąc poruszyć się choćby o centymetr.
-Za
jakie grzechy oberwał klecha? - głos maga wibrował w powietrzu
dłuższą chwilę. Jego ręka zawisła nad bestią, drżąc lekko.
Nie uzyskał odpowiedzi. Wielkie oczyska wpatrywały się w niego
epatując wściekłością.
Mag
zaklął siarczyście, ścierając pot perlący mu się na skroni.
Miał coś powiedzieć, gdy nieoczekiwanie za jego plecami rozległ
się hałas. Do świątyni wpadła zgraja strażników i zwykłych
mieszczan. To wystarczyło by zdekoncentrować maga. Bestia uwolniona
spod siły zaklęcia ulotniła się, znikła w ułamku sekundy
pozostawiając zdewastowany kościół, sprofanowaną figurę
Chrystusa i rozwleczone zwłoki proboszcza-.
Mężczyzna
zachłysnął się powietrzem, jakby całą energię, którą miał
wessała próżnia.
-Na
rany Chrystusa! - wrzasnął żołdak, który jako pierwszy dobiegł
do świątyni. Zaraz za nim rozległ się chór przerażonych głosów.
Wszyscy strażnicy z obnażonymi mieczami szykowali się na
bezpośrednią konfrontację, choć miny mieli nietęgie, a strach
skręcał im wnętrzności. Spoglądali na oszołomionego maga
przerażonymi oczyma.
-Zarżnął
żeś sługę Bożego, w Jego własnym domu, czorcie! - zawyrokował
ktoś z tłumu spoglądając na resztki szat księdza, a reszta
gapiów poparła jego tezę głośnym zawodzeniem.
Magik
nie skomentował. Nie miał sił. Nie wykonał żadnego gestu, ani
nie wypowiedział jednego słowa. Poczuł uderzenie w tył głowy i
świat stoczył się w mrok.
***
-Miałeś
więcej szczęścia niż rozumu, magu...
Prawdopodobnie
– pomyślałem, gdy pierwsze
promienie świadomości rozświetliły sparaliżowany umysł. Choć
biorąc pod uwagę stan w jakim się znajduję...
Czułem każdą jedną złamaną kość, każdy
opuchnięty mięsień i co do jednego centymetra napiętej skóry.
Strażnicy najwidoczniej sami postanowili wymierzyć mi
sprawiedliwość. Moje ciało pokrywały krwiaki i różnokolorowe
sińce. Od żółtych refleksów barwy opierzenia kanarka, po
granatowe plamy, przypominające rozlany na papierze atrament.
Miałem wrażenie, że moja głowa stała się bańką
wypełnioną czystym cierpieniem. W pierwszym odruchu chciał
krzyczeć, jednak zdałem sobie sprawę, że nie mogę. Nie miałem
siły. Otwarcie oczu również okazało się zbyt wymagającym
zadaniem. Nie potrafiłem się skupić, ból dekoncentrował mnie i
uniemożliwiał regenerację. Uciekłem więc do sztuczki, której
nauczono mnie na Uniwersytecie w Wiedniu, a którą magowie skradli
mnichom z Shaolin. Wyregulowanie oddechu przyszło mi z trudem,
ponieważ każdy najdrobniejszy ruch sprawiał, że błyskawica
przeszywała mu płuca, jakby dociskał mnie kolczasty gorset.
Mag może pozyskiwać moc ze wszystkiego co go otacza, z
każdego żywiołu i każdej żyjącej istoty. Jednak takie
rozwiązanie wiąże się z pewnym wysiłkiem, na które nie było
mnie stać. Zamknąłem się więc w czterech ścianach swego umysłu,
blokując wszystkie czynniki zewnętrzne. Czynności życiowe
ograniczyłem do minimum, odrzuciłem każdą niepotrzebną myśl;
sami Mnisi nie opanowali tej techniki na tak wysokim poziomie.
Po kilku minutach, bądź godzinach – kwestia
relatywna, trudna do określenia – poczułem, że jestem zupełnie
sam. Zniknął głos, posiadacze mieczy i wszechświat. Tylko ja i
moje jestestwo. Zacząłem więc nieśmiało skandować zaklęcie.
Zacząłem od szeptu, pojedyncze wyrazy zdawały się być szmerem
liści, wargi szemrały niczym nurt strumienia. Szybko jednak głos
przybrał na mocy, młodzieńczy śpiew nabrał metalicznego
brzmienia. Słowa padały twardo niczym kamienie rzucone z łoskotem
na stos blaszanych naczyń. Aż wreszcie zacząłem skandować całe
wersy niezrozumiałych słów, głos dwoił się i troił. Kakofonia
dźwięków była wprost nie do zniesienia, a jednak pozostawałem w
niej sam, zalewając się falami łoskotu. Cały ten tumult nabierał
szaleńczego tępa. Gdzieś w tle mojej świadomości rozbrzmiały
się tamburyny i inne głosy, jednak tak samo porażające jak mój
własny. Nieoczekiwanie powrócił ból, tysiąckrotnie silniejszy od
tego, który przed chwilą z ulgą pożegnałem. Myślałem, że
oszaleję. Mój wrzask wypełniał nieskończoność, a pieśń nadal
trwała, odbijając się echem od granic mojego umysłu. Męczarnie
trwały tak długo, że w pewnym momencie zapragnąłem umrzeć,
zgasnąć i pozbyć się cierpienia. Uderzało mnie światło, świat
wirował w nieprzerwanym korowodzie barw i kiedy sądziłem, że nie
jest w stanie wytrzymać już nic więcej, nagle...błysk!
Poderwałem się z łóżka zlany potem. Gdzieś w
głowie wciąż słyszałem uderzenia tamburynu. Dyszałem jak po
przebiegnięciu maratonu, serce biło mi jak oszalałe jednak efekt
został osiągnięty. Na nagiej piersi nie dostrzegłem ani jednej
ranki czy sińca. Poruszyłem prawą ręką nie odczuwając
dyskomfortu, choć jeszcze przed chwilą mogłem przysiąc, że była
złamana. Po odniesionych obrażeniach pozostały jedynie zakrwawione
bandaże przesiąknięte potem, ziołowymi maściami i zabarwione
krwią. Byłem przekonany, że nie odważę się zbyt szybko na
powtórzenie tej sztuki; widmo bólu, z którym się zetknąłem
odcisnęło potężne piętno w mojej świadomości.
Odrzuciłem kilka pasm białego płótna, gdy
nieoczekiwanie ponownie rozległ się głos:
-Fascynujące... - rozejrzałem się zaintrygowany.
Leżałem w wysokim, małżeńskim łóżku w otoczeniu
aksamitnej pościeli i puchatych poduszek. Wnętrze urządzone było
z przepychem, drewniane meble błyszczały w swych bogatych
zdobieniach. Wszędzie roiło się od drobnych przedmiotów
nadających komnacie specyficznego, ciepłego wyrazu. Naprzeciw łóżka
stał kominek, w którym tlił się ogień sprawiając że
pomieszczenie było jeszcze bardziej przytulne. Blask ognia oświetlał
kryształowe butelki wypełnione bursztynowym płynem, umieszczone w
oszklonym barku. Jedynie właściciel głosu swoją osobą burzył
atmosferę błogiego spokoju. Epatował wyrachowaniem i pewnością
siebie; nie trzeba mieć magicznych zdolności żeby rozpoznać ten
typ człowieka. Był mężczyzną w średnim wieku. Długie, krucze
włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Wyniosła twarz wbijała w
mnie spojrzenie szmaragdowych oczu, ziejących niezdrowym
zainteresowaniem, a wąskie usta były gotowe uśmiechnąć się w
każdej chwili ale tylko po to, by z ciebie zakpić. Siedział
sztywno, z dłońmi złożonymi na kolanach. W jego opanowaniu kryło
się coś nerwowego, upodabniając go do spłoszonego kota.
Postanowiłem być czujny.
-Ma pan rację – odparłem uśmiechając się
serdecznie – człowiek jest zdolny do nieprawdopodobnych rzeczy, aż
żal, że tak niewiele o sobie wie.
Szpakowaty mężczyzna zmrużył powieki:
-Od podwładnych wymagam bezwzględnego posłuszeństwa
i szacunku natomiast zdolność do samodzielnego myślenia i
inicjatywa własna to cechy jak najbardziej przeze mnie pożądane.
Jednak jakimś cudem mag, osoba potężna ponad wszelką miarę, dała
się stłuc grupce wieśniaków i strażnikom miejskim? Coś uszło
mojej uwadze?
Nie odpowiedziałem. Był to wojewoda Ambroży Wołyński.
Do Poznania zostałem wezwany na jego wyraźne polecenie.
-Podejrzewam, że umknęło panu bydle, które
rozpieprzyło katedrę od środka i zmieniło proboszcza w krwawą
papkę – odparłem siląc się na naturalność, jednak nie udało
mi się ukryć cisnącej się do gardła goryczy. Potężna gula
wykwitła w tchawicy, a ja z trudem opanowałem drżenie dłoni.
Siadłem na brzegu łóżka aby móc zdjąć z siebie wszystkie
bandaże, musiałem czymś zająć ręce.
Ojciec Bonifacy – proboszcz w miejscowej katedrze –
był moim dobrym przyjacielem. Gdy byłem małym chłopcem ujawniły
się moje zdolności; w dniu targowym wyniosłem z kramu sznur jabłek
– dosłownie. Póki trzymałem się sztuczek z kartami bądź
monetami, nikt specjalnie się mną nie interesował. Wychowywałem
się w rynsztoku, sztuczkami zarabiałem na życie. Rodzice zostawili
mnie na pastwę losu, a ja z tym losem postanowiłem zaigrać.
Soczyste owoce unosiły się w barwnym korowodzie do czasu, aż jakiś
przechodzień nie narobił rabanu. Szybko się mną zajęto.
Inkwizycja działała wtedy już sprawnie, a tak jawne użycie magii
było zagrożone jedyną możliwą karą. Za bardziej błahe rzeczy
ludzie ginęli w okropnych mękach na stosach lub jeszcze w czasie
przesłuchań. I wtedy zaopiekował się mną ojciec Bonifacy. Jakimś
cudem zdołał wyciągnąć mnie z komnat inkwizytora, niezauważenie
przetransportował mnie za miasto. Powierzył mnie opiece kobiecie,
która miała mnie dostarczyć do Wiednia, abym tam rozpoczął nowe
życie w szkole dla chłopców o podobnych zdolnościach. Na pytanie,
dlaczego mi pomaga, odparł jedynie:
-Nigdy nie pozwól by przewiny jednego człowieka
przekreśliły w twoich oczach wszystkich jemu podobnych.
Nie poznałem motywów jakie nim kierowały, a piekielny
kozioł odebrał mi tę możliwość. Jednak kodeks był
jednoznaczny, a ja przywykłem odwieszać sprawy sumienia na barki
kodeksu. Tym razem było jednak inaczej, czułem się jakby mnie
oszukano.
Gdy ostatnie pasmo śmierdzącego bandaża upadło
podłogę, wojewoda podał mi świeże, nowe ubrania. Materiał
przyjemnie gładził wciąż obolałe ciało.
-Dziękuje, panie wojewodo – rzekłem zakładając
spodnie z miękkiej wełny. - Nie wie pan może, czy ocalała moja
koszula? Mam do niej ogromny sentyment...
Mężczyzna skinął głową po czym oddalił się.
-Podejrzewam, że zerwali ją zanim zaczęli cię
katować, magu.
Milczałem.
Dziwnie czułem się w tym ubraniu, jakbym znalazł się w nie swojej
skórze. Jednak na odzyskanie własnego ubrania raczej nie miałem co
liczyć.
-Ręka
rękę myje, jak to mówią – rzekł wojewoda siadając w swoim
fotelu, przyjmując identyczną pozę jak wcześniej. Tym razem wzrok
wbił w głąb kominka. – tak czy inaczej już wiesz, z czym
przyjdzie ci się zmierzyć. Jeśli choć dziesiąta część tego co
o tobie mówią jest prawdą, poradzisz sobie z zadaniem.
-Niestety
nie tym razem – odparłem. Musiałem postępować delikatnie. Nie
ma nic gorszego od rozzłoszczonego możnowładcy, a ja nie miałem
sił na spektakularną ucieczkę. Postawiłem więc na retorykę.
-Szokujący
brak pewności siebie jak na kogoś z twojej kasty, magu...
Zaśmiałem
się. Mężczyzna odwrócił wzrok w moją stronę; wciąż te same
wężowe ślepia. Tym razem gdzieś w głębi jego źrenic
dostrzegłem irytację, jednak jego twarz została nieskalana emocją.
-Obawiam
się, że nie o pewność siebie tu chodzi – wpadłem mu w słowo –
zadanie nie jest niewykonalne. Bestia nie stanowi zagrożenia
większego niż jej przerośnięty róg, który można łatwo
przypiłować. Wątpliwości poddałem mój udział w tej sprawie,
nie moje umiejętności.
Mężczyzna
zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół. Zgarbił się
niedostrzegalnie. Delikatnie, głupcze!
-Kapituła
i król gwarantują mi możliwość skorzystania z twoich usług,
magu...
-Nadużywasz
mojego tytułu, wojewodo Wołyński – rzekłem, ponownie
przerywając rozmówcy w połowie zdania. Samo to było wystarczająco
niegrzeczne, nie musiałem silić się na wyszukany ton. Nie
potrafiłem nad sobą zapanować, niechęć do tego faceta była
silniejsza ode mnie. – Ogranicza mnie kodeks Gildii, tej samej, na
której rzecz pracuję.
Byłem
zły. Choć nie potrafiłem określić co tak naprawdę mnie
zdenerwowało. Moja własna niemoc i wewnętrzny sprzeciw sprawiał,
że miałem ochotę coś zniszczyć, rozerwać na milion kawałków
choćby gołymi rękami. Nie pytając o zgodę, z oszklonego barku
wyciągnąłem butelkę bursztynowego trunku i wlałem sobie sporą
jej ilość do kryształowego pucharu. Połknąłem zawartość
jednym haustem. Gdy przemówiłem mój głos był mocny, a ton
rzeczowy. Wyczułem nagłą zmianę jego aury.
-Wezwałeś
mnie, panie do przypadku wyjątkowego ale nieodosobnionego. Mamy tu
do czynienia z mścicielcem.
Pstryknięciem
palców wygasiłem wszystkie źródła światła. Wojewoda zamarł.
-Spokojnie,
chce panu tylko coś pokazać.
Moje
oczy rozbłysły, jak wtedy w świątyni. Musiał to być
wstrząsający widok. Żółte ślepia epatowały prawdziwym ogniem,
a gwiazda na moim czole rozbłysła tysiącem odcieni błękitu
jednak to wszystko trwało chwilę.
Na
ścianie pojawił się niewyraźny zarys. Błękitna linia,
następnie kolejna i kolejna. Skręcały się i prostowały, wiły i
łączyły ze sobą, aż wreszcie na ścianie komnaty można było
dostrzec zarys konia.. Wierzchowiec pędził przez dłuższą chwilę
w miejscu by przeobrazić się w skrzydlatego jednorożca. Widać
było coraz więcej szczegółów. Drzewa, między którymi
przebiegał, ruchy mocnych mięśni pod skórą, a nawet pojedyncze
pióra na majestatycznych skrzydłach, długich na kilka metrów.
Zwierzę galopowało,roztaczając nieprawdopodobne poczucie
szczęścia. Mimo że projekcja nie była czymś namacalnym, wojewoda
westchnął.
Sceneria
się zmieniła. Jednorożec nie miał już skrzydeł, a jedynie
skrwawione kikuty. Biegł przez ciemny las, a za nim ciągnęła się
zgraja potworów. To ludzie. Z siekierami, włóczniami i sieciami.
Było ich mnóstwo, słychać było krzyk, rubaszne śmiechy,
przekleństwa zgrai, i rżenie konia. A w powietrzu czuć było tylko
ból i przerażenie. Chciał się wzbić ale lot pozostał tylko
bolesnym wspomnieniem. Nie mógł uciec, otoczyli go ze wszystkich
stron. Rzucili się na niego jak wilki na sztukę mięsa. Rąbali,
darli i wrzeszczeli ile sił w płucach – po szlachetnym zwierzęciu
została krwawa masa, i srebrzysty róg niesiony przez herszta tej
bandy.
Mnóstwo
rzeczy wydarzyło się w tej samej chwili; ziemia rozdarła się na
dwoje, rozszalała się burza. W tej samej jednak chwili, z głębi
ziemi na powierzchnię wyskoczył źrebak; ogorzały, demoniczny,
przepełniony żądzą mordu. I nikt kto stał na polanie nie uszedł
żywy z tej jatki. A piekielna pomsta znikła w chwili, gdy obwieś
dzierżący róg wyzionął ducha.
Błysk! I projekcja została przerwana. Świece znów
zapłonęły, a kominek ponownie roztaczał swoją magię.
-Mścicielec wypełnia świętą zemstę, mój panie.
Nie jest bezmyślną siłą, nie morduję z przypadku. Ma jakąś
misję do wykonania i jako przedstawiciel Magii mam zakaz
powstrzymywania go.
Wojewoda przyglądał się Jastanowi z zainteresowaniem,
jakby to co mówi było co najmniej zasłyszaną w knajpie plotką,
którą przyjmuje z pobłażaniem. Uśmiechnął się wreszcie
promiennie, jednak nie było w tym uśmiechu radości. Tylko chłodne
wyrachowanie.
-Odrzucasz wyznaczone Ci zadanie, magu zanim jeszcze
zostało ci zawierzone, magu. Nieprawdopodobna impertynencja.
Mówił ze spokojem, wręcz wydawał się być
rozbawiony zaistniałą sytuacją. Postanowiłem zrezygnować z
maski, po co mi ona skoro nie potrafię z niej korzystać?
-Czego więc pan ode mnie oczekuję? Proszę mnie
oświecić blaskiem swojej niezrównanej i absolutnie
nieimpertynenckiej logiki...
Wojewoda uśmiechał się, a we mnie gotowało się
krew.
-Reguły istnieją po to, żeby je łamać, a każde
takie zerwanie z zasadami ma swoją cenę; proszę tylko powiedzieć:
ile?
Niepohamowany śmiech wydobył się z mojego gardła, co
zbiło nieco z tropu wojewodę. Mężczyzna zwęził powieki niczym
kobra szykująca się do zadania ostatecznego ciosu. Gdyby tylko
spojrzenie mogło zabijać, z pewnością padłbym martwy na perski
dywan rozesłany pod moimi stopami. Bo wreszcie zrozumiałem kim jest
wojewoda i na jakich wartościach opiera się jego świat. Gdy
wreszcie mogłem mówić rzekłem:
-Czy jest pan osobą wierzącą, panie Wołyński?
Uczestniczy pan w nabożeństwach?
Wojewoda skinął głową po czym spytał zaintrygowany:
-A jakie to ma znaczenie?
Zza ucha wyciągnąłem monetę; sztuczka z lat
dziecięcych. Złoty pieniążek przez chwilę sprawnie wirował
pomiędzy moimi palcami, aż wreszcie cisnąłem go pod nogi
wojewody.
-A teraz weź sobie swoją nagrodę i naszczyj na
ukrzyżowanego Chrystusa, kmiocie!
Zapanowała chwila ciszy, skonfundowany wojewoda
spoglądał na mnie przez chwili jakby zupełnie nie pojmując tego
co zaszło. Wtem na jego twarz spłyną szkarłat, a w oczach
zagotowało się przerażenie.
-Straż! - wrzasnął czerwony z wściekłości. On
również pozbył się maski, choć zupełnie nie dobrowolnie.
Wyniosłość zastąpiła furia. Jego ostatnia deska ratunku rozpadła
się na jego oczach. Teraz już mógł położyć się w trumnie i
czekać na demona.
W tym czasie do komnaty wpadło dziesięciu zbrojnych,
przeszywając eter brzękiem rynsztunku.
-Brać go! Brać tego skurwiela! - wrzeszczał jak
opętany wojewoda wymachując energicznie ręką. Strażnicy mieli
nietęgie miny, jednak rozkaz to rozkaz. Wiedziałem, że nie zdołam
uciec, byłem zbyt wyczerpany po ostatnich wydarzeniach. Nadarzyła
się jednak okazja aby wyładować swój gniew, postanowiłem więc
ją wykorzystać.
-No dalej, panowie! Rozkaz to rozkaz! - zawołałem w
stronę spłoszonych wojowników.
Dwóch pierwszych rzuciło się na mnie z okrzykiem i
mieczami uniesionymi wysoko nad głową. Siłą woli pchnąłem obu
mężczyzn na przeciwległe ściany; oprócz pogiętych fragmentów
zbroi posypał się tynk. Zakręciło mi się w głowie jednak pokaz
musiał trwać.
Nie byłem zły ani rozżalony. Nękała mnie dziwna
mieszanina tych dwóch uczuć. Była jak sztandar sprzeciwu wobec
kodeksu, który ciążył mi u szyi niczym kamień młyński.
Zadrżałem gdy klinga jednego z wojowników przeszyła powietrze od
cal od mojej głowy. Uchyliłem się i krótkim szeptem wcisnąłem
strażnika w podłogę.
-Nie wolno wam go zabić, durnie! - wrzeszczał wojewoda
– Pojmać go!
A
jednak jeszcze się łudził...
Do komnaty wpadł kolejnych dwudziestu zbrojnych. Żaden
jednak nie odważył się pójść w ślady swoich nieprzytomnych
towarzyszy. Było ich zbyt wielu, a zdesperowani, rzuciliby się całą
zgrają, a tego nie chciałem. Spojrzałem na wojewodę ze
współczuciem i rzekłem:
-Na szacunek trzeba sobie zasłużyć
Po czym słowem mocy ogłuszyłem się sam.
***
Tym razem pobudce nie towarzyszył tak
dotkliwy ból, zostałem jednak pozbawiony pola jakiegokolwiek
manewru. Ręce związali mi w przegubach za plecami, na głowę
naciągnęli mi cuchnący zgnilizną worek. Oddychanie przychodziło
mi z trudem. Powietrze było przesiąknięte słodkawym zapachem pleśni i odorem uryny. Miejskie lochy zawsze pozwalały odetchnąć pełną piersią, pomyślałem zniesmaczony.
Chciałem
zakląć, jednak poczułem szorstki materiał zalegający mi ustach.
W myślach utkałem misterną litanię wszelkich znanych mi
przekleństw. Byłem unieruchomiony i odcięty od swojej mocy. Aby
jej użyć musiałem wykonać gest dłońmi, wypowiedzieć zaklęcie
bądź skupić na czymś swój wzrok; niestety jedyną nieskrępowaną
częścią ciała były nogi, a nimi mogłem co najwyżej pomajtać.
Korzystając
jednak z faktu, że nie były związane odepchnąłem się nimi od
piaszczystego klepiska i oparłem się o ścianę. Byłem poirytowany
faktem, że sam zgotowałem sobie ten los. Czułem, że coś wewnątrz
mnie pękło, nie potrafiłem wymazać z pamięci obrazu
zamordowanego księdza. Nie potrafiłem wybaczyć sobie, że nie
udało mi się go uchronić. Jednak dlaczego mścicielec go
zaatakował? W jaki sposób klecha wplątał się w porachunki z
demonami?
Dogłębnie
ranił mnie fakt, że nie mogę zniszczyć mścicielca. Kodeks, który
był moim chlebem powszednim, moim wybawieniem i moralnością nagle
staną mi ością w gardle i uniemożliwił przełknąć trawiącej
krtań goryczy. Byłem wściekły i nie potrafiłem zebrać myśli;
pierwszy raz odkąd pamiętam uniosłem się gniewem. Byłem
służbistą, oddaną sprawie machiną, która nie popełnia błędów
i postępuje jedynie zgodnie z kodeksem. Jednak coś pękło, a moje
serce pompowało krew wrzącą od chorej ekscytacji własną
emocjonalnością.
W
tamtej chwili żałowałem, że nie uciąłem sobie z wojewodą
dłuższej pogawędki. W końcu spanie w jedwabiach i popijanie
zamorskich trunków nie było taką najgorszą alternatywą.
Rozległ
się stukot kilku par butów, kraty celi otworzyły się z jątrzącym
mózg zawodzeniem. Oprawcy byli przeszkoleni. Odsunęli worek jedynie
do nosa, następnie poczułem chłód ostrza na swojej szyi. W eterze
rozbrzmiał nieprzyjemny, charczący głos:
-Jeśli
wydasz z siebie choć jeden dźwięk poderznę ci gardło,
zrozumiano?
Skinąłem
głową.
Ktoś
brutalnie wyciągnął knebel z moich ust; musiałem zebrać
wszystkie siły by nie jęknąć z bólu. Wiedziałem, że strażnik
nie żartuje. Wciśnięto mi do ust blaszany kubek i dopiero gdy
poczułem smak wody zrozumiałem jak bardzo spragniony jestem. Gdy
opróżniłem naczynie ponownie mnie zakneblowano.
-Nasz
pan przesyła serdeczne pozdrowienia – zakpił ten sam szorstki
głos. W tle usłyszałem chichot kilku innych. - Kazał też
zapytać, czy nie zmienił, wielmożny mag, zdania w kwestii, w
której się poróżniliście?
Zapadła
cisza. Nigdy bardziej nie ciążył mi fakt posiadania szyi.
Odpowiednie nią skręcenie decydowało o tym, czy będę musiał
znów leczyć złamania czy też już za kilka chwil zasiądę do
iście królewskiej uczty.
Zdecydowałem.
Pierwszy kopniak okutym żelazem buciorem był jak łyk lodowatej
wody. Orzeźwiający. Mój umysł zaczął pracować na wyższych
obrotach, jednak wkrótce posypał się na mnie grat uderzeń od
których pociemniało mi przed oczami. Chciałem odciąć się od
świadomości jednak nie potrafiłem się skupić; znosiłem więc
wszystkie kopniaki jak na przedstawiciela rasy ludzkiej przystało.
Ze łzami w oczach i niemym wrzaskiem więznącym w moim gardle.
Poczułem metaliczny zapach krwi. Sączyła się z taką
intensywnością, że przedarł się przez szmaciany knebel. Z trudem
przełykałem posokę błagając los p to aby się w niej utopić..
W
pewnym momencie krzyki moich oprawców przestały do mnie docierać.
Świat rozmył mi się przed oczami, a ja odleciałem w niebyt.
Jednak nim odpłynąłem mój umysł przeszyła myśl:
Brawo,
potężny Jastanie...brawo!