wtorek, 3 lutego 2015

RANDOM TITLE

Coś piszę. A przynajmniej staram się pisać. 
Fragment czegoś bliżej nieokreślonego, chwila natchnienia. 






(...)a gdy zjawił się przez Boga samego mścicielec zesłany
mocą przepełniony ogromną, mordować poczynał tych co mu zawinili,
a tych co sprawiedliwość mieli w sercu, wolno puszczał.
A gdyby się poważyły kogo więcej życia pozbawić
ich zemsta nie ważna jest i Bogu niemiła(...)
Gerbert z Aurillac , Bestiariusz egzorcystyczny, 999r.

Prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.”
Arystoteles



Kiedy zjeżdżał z traktu, kierując się w stronę miasta, gawiedź spoglądała na niego z zainteresowaniem. Czarny płaszcz jeźdźca kontrastował ze śnieżno białą sierścią wierzchowca. Zwierzę stąpało dostojnie poprzez zalegające na drodze błoto i nieczystości, mlaskając donośnie kopytami. Twarz przybysza skrywała się pod ciężkim wełnianym kapturem, choć słońce grzało z nieba niezmąconego ani jedną chmurką.
Wieśniacy z rozdziawionymi gębami przygadali się podróżnikowi, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu widzieli człowieka. Koń był wyszczotkowany, zadbany, niczym nie przypominał plączących się po okolicznych polach zabiedzonych szkap. Na płaszczu jeźdźca nie dało się uświadczyć choćby jednego pyłku czy źdźbła trawy. Jednak to nie nieskazitelna prezencja przyciągała uwagę, a aura mocy jaką emanował. Intrygował wyrywając się z tła i tworząc olbrzymi rozdźwięk pomiędzy sobą, a otoczeniem.
Nieoczekiwanie wierzchowiec zastrzygł uszami, parskną dziko i zamarł. Mężczyzna jakby przez moment się wahał, jednak była to krótka chwila, okamgnienie, którego nie w sposób dostrzec. Koń wyrwał się w dzikim galopie. Parł przed siebie jakby samo piekło miało się za nim otworzyć. Jeździec jedynie pochylił się nad jego grzbietem i pozwolił się nieść.
-Żwawiej, Grabko! - wyszeptał delikatnie, a wierzchowiec przyspieszył.
Nie zatrzymał się na wezwanie straży przy bramie, zignorował zupełnie, surowe okrzyki żołnierzy. Pędzili jak północny wicher poprzez zdezorientowany tłum. Nielicznym nie udało się uciec przed chrapami klaczy – padali na bruk zawodząc i klnąc. W eterze rozbrzmiewał jedynie rytmiczny stukot końskich kopyt o brukowaną uliczkę.
Mijali misternie zdobione kamienice wzbudzając przerażenie i coraz większe zainteresowanie swoją obecnością. Za podróżnikiem ciągnęła się już istna procesja gapiów i strażników miejskich, którzy w ogólnym rabanie starali się przywrócić porządek. Zupełnie jakby ktoś cisnął kamieniem w pszczele gniazdo – rój poderwał się do lotu i nie miał zamiaru odpuścić łobuzowi.
Jeździec pędził przez miasto, bez niepotrzebnych postojów, zostawiając pościg daleko w tyle. Poznańskie uliczki wydawały się być mu doskonale znane. Nim jeszcze rozbrzmiał alarm mężczyzna skoczył na ziemię po czym bez wahania wbiegł do świątyni. Wewnątrz nie było nikogo, nie licząc duchownego zgarbionego przed głównym ołtarzem. Zakapturzona postać zamarła, nie zdradzając choćby skinieniem ramion, że tlen potrzebny jest mu do życia.
Zdezorientowany ksiądz słysząc kroki przybysza odwrócił się pośpiesznie. Na starczej twarzy ciężko było dostrzec typowy dla kleru wyraz pogardy. Siwe włosy okalały dobroduszną, pulchną twarz, wąskie, blade wargi uśmiechały się szeroko. Rozwarły się aby dać wyraz jakiejś emocji, miały wypowiedzieć słowo, które nigdy nie zostało wypowiedziane. Nie zdążył.
Rozległ się huk, jakby ziemia rozpękła się na dwoje, a następnie ryk wściekłości przeszył powietrze. Materializując się znikąd, spod głównego ołtarza w stronę mężczyzny wybiegła ogorzała płomieniem i splugawiona krwią bestia przypominające kozła. Splątane rogi miały po kilka metrów długości, baranią mordę wypełniały po brzegi setka spiczastych, niesamowicie długich kłów. Z gardzieli potwora wyrywał się mrożący krew w żyłach, wrzask. Potężne cielsko najeżone kolcami niesione było przez dwie pary mocnych kopyt, które wprowadzały ziemię w drżenie. Stratowała niczego nieświadomego duszpasterza, po czym ciągnęła na jednym z rogów jego pokiereszowane zwłoki, które odpadły dopiero po kilku metrach. Umierał szybko, z błogim uśmiechem na twarzy i absolutną nieświadomością.
Czarne, bezdenne oczyska namierzyły przybysza i już za chwilę miał on wylądować na jednym ze spragnionych krwi rogów. Bestia samym podmuchem nozdrzy rozrzucała solidne dębowe ławy z taką siłą, że w zderzeniu ze ścianą zmieniały się w drzazgi.
Mężczyzna zadziałał instynktownie, jego ciało było machiną. Wyciągnął przed siebie dłonie, po czym zamaszystym gestem nakreślił w powietrzu niewidzialny symbol. Ów znak zabłysnął oślepiającym blaskiem i pomkną na spotkanie rozwścieczonej bestii w postaci gorącego dysku. Zdezorientowane stworzenie nawet nie próbowało uniknąć zderzenia. Magia zaklęcia wywołała potężną eksplozje, która odrzuciła ją kilkadziesiąt metrów w tył, wprost na wizerunek konającego na krzyżu Mesjasza.
Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, potwór poderwał się z podłogi zanosząc się rykiem wściekłości. W połowie drogi zwolniła, kierowana wcześniejszym doświadczeniem.
Mag zachował absolutny spokój, zupełnie jakby nie dostrzegał gigantycznego monstrum zmierzającego w jego kierunku. Wszystkie mięśnie w jego ciele były napięte do granic możliwości, a krew pulsowała głośno w jego skroniach.
Bestia stąpała ostrożnie. Z jej pyska nieustannie sączyła się gęsta ślina spływająca potokiem na posadzkę. Nozdrza drgały groźnie, a przekrwione oczyska starały się przedrzeć ciemność, w której skrywała się twarz przybysza.
Impuls rozdarł krtań mężczyzny, wydobywając z niej wrzask jeszcze silniejszy niż ten, którym uraczył go potwór. Jątrzący uszy siłą tysięcy, rozpalonych do czerwoności gwoździ. Demoniczny kozioł wstrząsnął się, a przez jego groteskowy pysk przemknął grymas bólu.
Tym razem, choć wydawało się to absurdalne, to mężczyzna był w ofensywie. Bestia straciła całą pewność siebie, jednak pozostał jej dziki, nieuzasadniony instynkt. Trzema susami pokonała dystans dzielący ją od maga.
Mężczyzna odrzucił kaptur, ukazując młodą, jeśli nie młodzieńczą twarz, pokrytą licznymi bliznami. Jego oczy płonęły złotawym blaskiem, a usta poruszały się nieustannie, bezgłośnie skandując słowa mocy. Gdy dzielił ich już zaledwie metr, na czole maga rozbłysł błękitem pentakl. Wyciągnął przed siebie dłoń, a bestia w tej samej chwili zamarła. Monstrualne cielsko legło z hukiem u jego stóp, nie mogąc poruszyć się choćby o centymetr.
-Za jakie grzechy oberwał klecha? - głos maga wibrował w powietrzu dłuższą chwilę. Jego ręka zawisła nad bestią, drżąc lekko. Nie uzyskał odpowiedzi. Wielkie oczyska wpatrywały się w niego epatując wściekłością.
Mag zaklął siarczyście, ścierając pot perlący mu się na skroni. Miał coś powiedzieć, gdy nieoczekiwanie za jego plecami rozległ się hałas. Do świątyni wpadła zgraja strażników i zwykłych mieszczan. To wystarczyło by zdekoncentrować maga. Bestia uwolniona spod siły zaklęcia ulotniła się, znikła w ułamku sekundy pozostawiając zdewastowany kościół, sprofanowaną figurę Chrystusa i rozwleczone zwłoki proboszcza-.
Mężczyzna zachłysnął się powietrzem, jakby całą energię, którą miał wessała próżnia.
-Na rany Chrystusa! - wrzasnął żołdak, który jako pierwszy dobiegł do świątyni. Zaraz za nim rozległ się chór przerażonych głosów. Wszyscy strażnicy z obnażonymi mieczami szykowali się na bezpośrednią konfrontację, choć miny mieli nietęgie, a strach skręcał im wnętrzności. Spoglądali na oszołomionego maga przerażonymi oczyma.
-Zarżnął żeś sługę Bożego, w Jego własnym domu, czorcie! - zawyrokował ktoś z tłumu spoglądając na resztki szat księdza, a reszta gapiów poparła jego tezę głośnym zawodzeniem.
Magik nie skomentował. Nie miał sił. Nie wykonał żadnego gestu, ani nie wypowiedział jednego słowa. Poczuł uderzenie w tył głowy i świat stoczył się w mrok.


                                                              ***


-Miałeś więcej szczęścia niż rozumu, magu...
Prawdopodobnie – pomyślałem, gdy pierwsze promienie świadomości rozświetliły sparaliżowany umysł. Choć biorąc pod uwagę stan w jakim się znajduję...
Czułem każdą jedną złamaną kość, każdy opuchnięty mięsień i co do jednego centymetra napiętej skóry. Strażnicy najwidoczniej sami postanowili wymierzyć mi sprawiedliwość. Moje ciało pokrywały krwiaki i różnokolorowe sińce. Od żółtych refleksów barwy opierzenia kanarka, po granatowe plamy, przypominające rozlany na papierze atrament.
Miałem wrażenie, że moja głowa stała się bańką wypełnioną czystym cierpieniem. W pierwszym odruchu chciał krzyczeć, jednak zdałem sobie sprawę, że nie mogę. Nie miałem siły. Otwarcie oczu również okazało się zbyt wymagającym zadaniem. Nie potrafiłem się skupić, ból dekoncentrował mnie i uniemożliwiał regenerację. Uciekłem więc do sztuczki, której nauczono mnie na Uniwersytecie w Wiedniu, a którą magowie skradli mnichom z Shaolin. Wyregulowanie oddechu przyszło mi z trudem, ponieważ każdy najdrobniejszy ruch sprawiał, że błyskawica przeszywała mu płuca, jakby dociskał mnie kolczasty gorset.
Mag może pozyskiwać moc ze wszystkiego co go otacza, z każdego żywiołu i każdej żyjącej istoty. Jednak takie rozwiązanie wiąże się z pewnym wysiłkiem, na które nie było mnie stać. Zamknąłem się więc w czterech ścianach swego umysłu, blokując wszystkie czynniki zewnętrzne. Czynności życiowe ograniczyłem do minimum, odrzuciłem każdą niepotrzebną myśl; sami Mnisi nie opanowali tej techniki na tak wysokim poziomie.
Po kilku minutach, bądź godzinach – kwestia relatywna, trudna do określenia – poczułem, że jestem zupełnie sam. Zniknął głos, posiadacze mieczy i wszechświat. Tylko ja i moje jestestwo. Zacząłem więc nieśmiało skandować zaklęcie. Zacząłem od szeptu, pojedyncze wyrazy zdawały się być szmerem liści, wargi szemrały niczym nurt strumienia. Szybko jednak głos przybrał na mocy, młodzieńczy śpiew nabrał metalicznego brzmienia. Słowa padały twardo niczym kamienie rzucone z łoskotem na stos blaszanych naczyń. Aż wreszcie zacząłem skandować całe wersy niezrozumiałych słów, głos dwoił się i troił. Kakofonia dźwięków była wprost nie do zniesienia, a jednak pozostawałem w niej sam, zalewając się falami łoskotu. Cały ten tumult nabierał szaleńczego tępa. Gdzieś w tle mojej świadomości rozbrzmiały się tamburyny i inne głosy, jednak tak samo porażające jak mój własny. Nieoczekiwanie powrócił ból, tysiąckrotnie silniejszy od tego, który przed chwilą z ulgą pożegnałem. Myślałem, że oszaleję. Mój wrzask wypełniał nieskończoność, a pieśń nadal trwała, odbijając się echem od granic mojego umysłu. Męczarnie trwały tak długo, że w pewnym momencie zapragnąłem umrzeć, zgasnąć i pozbyć się cierpienia. Uderzało mnie światło, świat wirował w nieprzerwanym korowodzie barw i kiedy sądziłem, że nie jest w stanie wytrzymać już nic więcej, nagle...błysk!
Poderwałem się z łóżka zlany potem. Gdzieś w głowie wciąż słyszałem uderzenia tamburynu. Dyszałem jak po przebiegnięciu maratonu, serce biło mi jak oszalałe jednak efekt został osiągnięty. Na nagiej piersi nie dostrzegłem ani jednej ranki czy sińca. Poruszyłem prawą ręką nie odczuwając dyskomfortu, choć jeszcze przed chwilą mogłem przysiąc, że była złamana. Po odniesionych obrażeniach pozostały jedynie zakrwawione bandaże przesiąknięte potem, ziołowymi maściami i zabarwione krwią. Byłem przekonany, że nie odważę się zbyt szybko na powtórzenie tej sztuki; widmo bólu, z którym się zetknąłem odcisnęło potężne piętno w mojej świadomości.
Odrzuciłem kilka pasm białego płótna, gdy nieoczekiwanie ponownie rozległ się głos:
-Fascynujące... - rozejrzałem się zaintrygowany.
Leżałem w wysokim, małżeńskim łóżku w otoczeniu aksamitnej pościeli i puchatych poduszek. Wnętrze urządzone było z przepychem, drewniane meble błyszczały w swych bogatych zdobieniach. Wszędzie roiło się od drobnych przedmiotów nadających komnacie specyficznego, ciepłego wyrazu. Naprzeciw łóżka stał kominek, w którym tlił się ogień sprawiając że pomieszczenie było jeszcze bardziej przytulne. Blask ognia oświetlał kryształowe butelki wypełnione bursztynowym płynem, umieszczone w oszklonym barku. Jedynie właściciel głosu swoją osobą burzył atmosferę błogiego spokoju. Epatował wyrachowaniem i pewnością siebie; nie trzeba mieć magicznych zdolności żeby rozpoznać ten typ człowieka. Był mężczyzną w średnim wieku. Długie, krucze włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Wyniosła twarz wbijała w mnie spojrzenie szmaragdowych oczu, ziejących niezdrowym zainteresowaniem, a wąskie usta były gotowe uśmiechnąć się w każdej chwili ale tylko po to, by z ciebie zakpić. Siedział sztywno, z dłońmi złożonymi na kolanach. W jego opanowaniu kryło się coś nerwowego, upodabniając go do spłoszonego kota. Postanowiłem być czujny.
-Ma pan rację – odparłem uśmiechając się serdecznie – człowiek jest zdolny do nieprawdopodobnych rzeczy, aż żal, że tak niewiele o sobie wie.
Szpakowaty mężczyzna zmrużył powieki:
-Od podwładnych wymagam bezwzględnego posłuszeństwa i szacunku natomiast zdolność do samodzielnego myślenia i inicjatywa własna to cechy jak najbardziej przeze mnie pożądane. Jednak jakimś cudem mag, osoba potężna ponad wszelką miarę, dała się stłuc grupce wieśniaków i strażnikom miejskim? Coś uszło mojej uwadze?
Nie odpowiedziałem. Był to wojewoda Ambroży Wołyński. Do Poznania zostałem wezwany na jego wyraźne polecenie.
-Podejrzewam, że umknęło panu bydle, które rozpieprzyło katedrę od środka i zmieniło proboszcza w krwawą papkę – odparłem siląc się na naturalność, jednak nie udało mi się ukryć cisnącej się do gardła goryczy. Potężna gula wykwitła w tchawicy, a ja z trudem opanowałem drżenie dłoni. Siadłem na brzegu łóżka aby móc zdjąć z siebie wszystkie bandaże, musiałem czymś zająć ręce.
Ojciec Bonifacy – proboszcz w miejscowej katedrze – był moim dobrym przyjacielem. Gdy byłem małym chłopcem ujawniły się moje zdolności; w dniu targowym wyniosłem z kramu sznur jabłek – dosłownie. Póki trzymałem się sztuczek z kartami bądź monetami, nikt specjalnie się mną nie interesował. Wychowywałem się w rynsztoku, sztuczkami zarabiałem na życie. Rodzice zostawili mnie na pastwę losu, a ja z tym losem postanowiłem zaigrać. Soczyste owoce unosiły się w barwnym korowodzie do czasu, aż jakiś przechodzień nie narobił rabanu. Szybko się mną zajęto. Inkwizycja działała wtedy już sprawnie, a tak jawne użycie magii było zagrożone jedyną możliwą karą. Za bardziej błahe rzeczy ludzie ginęli w okropnych mękach na stosach lub jeszcze w czasie przesłuchań. I wtedy zaopiekował się mną ojciec Bonifacy. Jakimś cudem zdołał wyciągnąć mnie z komnat inkwizytora, niezauważenie przetransportował mnie za miasto. Powierzył mnie opiece kobiecie, która miała mnie dostarczyć do Wiednia, abym tam rozpoczął nowe życie w szkole dla chłopców o podobnych zdolnościach. Na pytanie, dlaczego mi pomaga, odparł jedynie:
-Nigdy nie pozwól by przewiny jednego człowieka przekreśliły w twoich oczach wszystkich jemu podobnych.
Nie poznałem motywów jakie nim kierowały, a piekielny kozioł odebrał mi tę możliwość. Jednak kodeks był jednoznaczny, a ja przywykłem odwieszać sprawy sumienia na barki kodeksu. Tym razem było jednak inaczej, czułem się jakby mnie oszukano.
Gdy ostatnie pasmo śmierdzącego bandaża upadło podłogę, wojewoda podał mi świeże, nowe ubrania. Materiał przyjemnie gładził wciąż obolałe ciało.
-Dziękuje, panie wojewodo – rzekłem zakładając spodnie z miękkiej wełny. - Nie wie pan może, czy ocalała moja koszula? Mam do niej ogromny sentyment...
Mężczyzna skinął głową po czym oddalił się.
-Podejrzewam, że zerwali ją zanim zaczęli cię katować, magu.
Milczałem. Dziwnie czułem się w tym ubraniu, jakbym znalazł się w nie swojej skórze. Jednak na odzyskanie własnego ubrania raczej nie miałem co liczyć.
-Ręka rękę myje, jak to mówią – rzekł wojewoda siadając w swoim fotelu, przyjmując identyczną pozę jak wcześniej. Tym razem wzrok wbił w głąb kominka. – tak czy inaczej już wiesz, z czym przyjdzie ci się zmierzyć. Jeśli choć dziesiąta część tego co o tobie mówią jest prawdą, poradzisz sobie z zadaniem.
-Niestety nie tym razem – odparłem. Musiałem postępować delikatnie. Nie ma nic gorszego od rozzłoszczonego możnowładcy, a ja nie miałem sił na spektakularną ucieczkę. Postawiłem więc na retorykę.
-Szokujący brak pewności siebie jak na kogoś z twojej kasty, magu...
Zaśmiałem się. Mężczyzna odwrócił wzrok w moją stronę; wciąż te same wężowe ślepia. Tym razem gdzieś w głębi jego źrenic dostrzegłem irytację, jednak jego twarz została nieskalana emocją.
-Obawiam się, że nie o pewność siebie tu chodzi – wpadłem mu w słowo – zadanie nie jest niewykonalne. Bestia nie stanowi zagrożenia większego niż jej przerośnięty róg, który można łatwo przypiłować. Wątpliwości poddałem mój udział w tej sprawie, nie moje umiejętności.
Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół. Zgarbił się niedostrzegalnie. Delikatnie, głupcze!
-Kapituła i król gwarantują mi możliwość skorzystania z twoich usług, magu...
-Nadużywasz mojego tytułu, wojewodo Wołyński – rzekłem, ponownie przerywając rozmówcy w połowie zdania. Samo to było wystarczająco niegrzeczne, nie musiałem silić się na wyszukany ton. Nie potrafiłem nad sobą zapanować, niechęć do tego faceta była silniejsza ode mnie. – Ogranicza mnie kodeks Gildii, tej samej, na której rzecz pracuję.
Byłem zły. Choć nie potrafiłem określić co tak naprawdę mnie zdenerwowało. Moja własna niemoc i wewnętrzny sprzeciw sprawiał, że miałem ochotę coś zniszczyć, rozerwać na milion kawałków choćby gołymi rękami. Nie pytając o zgodę, z oszklonego barku wyciągnąłem butelkę bursztynowego trunku i wlałem sobie sporą jej ilość do kryształowego pucharu. Połknąłem zawartość jednym haustem. Gdy przemówiłem mój głos był mocny, a ton rzeczowy. Wyczułem nagłą zmianę jego aury.
-Wezwałeś mnie, panie do przypadku wyjątkowego ale nieodosobnionego. Mamy tu do czynienia z mścicielcem.
Pstryknięciem palców wygasiłem wszystkie źródła światła. Wojewoda zamarł.
-Spokojnie, chce panu tylko coś pokazać.
Moje oczy rozbłysły, jak wtedy w świątyni. Musiał to być wstrząsający widok. Żółte ślepia epatowały prawdziwym ogniem, a gwiazda na moim czole rozbłysła tysiącem odcieni błękitu jednak to wszystko trwało chwilę.
Na ścianie pojawił się niewyraźny zarys. Błękitna linia, następnie kolejna i kolejna. Skręcały się i prostowały, wiły i łączyły ze sobą, aż wreszcie na ścianie komnaty można było dostrzec zarys konia.. Wierzchowiec pędził przez dłuższą chwilę w miejscu by przeobrazić się w skrzydlatego jednorożca. Widać było coraz więcej szczegółów. Drzewa, między którymi przebiegał, ruchy mocnych mięśni pod skórą, a nawet pojedyncze pióra na majestatycznych skrzydłach, długich na kilka metrów. Zwierzę galopowało,roztaczając nieprawdopodobne poczucie szczęścia. Mimo że projekcja nie była czymś namacalnym, wojewoda westchnął.
Sceneria się zmieniła. Jednorożec nie miał już skrzydeł, a jedynie skrwawione kikuty. Biegł przez ciemny las, a za nim ciągnęła się zgraja potworów. To ludzie. Z siekierami, włóczniami i sieciami. Było ich mnóstwo, słychać było krzyk, rubaszne śmiechy, przekleństwa zgrai, i rżenie konia. A w powietrzu czuć było tylko ból i przerażenie. Chciał się wzbić ale lot pozostał tylko bolesnym wspomnieniem. Nie mógł uciec, otoczyli go ze wszystkich stron. Rzucili się na niego jak wilki na sztukę mięsa. Rąbali, darli i wrzeszczeli ile sił w płucach – po szlachetnym zwierzęciu została krwawa masa, i srebrzysty róg niesiony przez herszta tej bandy.
Mnóstwo rzeczy wydarzyło się w tej samej chwili; ziemia rozdarła się na dwoje, rozszalała się burza. W tej samej jednak chwili, z głębi ziemi na powierzchnię wyskoczył źrebak; ogorzały, demoniczny, przepełniony żądzą mordu. I nikt kto stał na polanie nie uszedł żywy z tej jatki. A piekielna pomsta znikła w chwili, gdy obwieś dzierżący róg wyzionął ducha.
Błysk! I projekcja została przerwana. Świece znów zapłonęły, a kominek ponownie roztaczał swoją magię.
-Mścicielec wypełnia świętą zemstę, mój panie. Nie jest bezmyślną siłą, nie morduję z przypadku. Ma jakąś misję do wykonania i jako przedstawiciel Magii mam zakaz powstrzymywania go.
Wojewoda przyglądał się Jastanowi z zainteresowaniem, jakby to co mówi było co najmniej zasłyszaną w knajpie plotką, którą przyjmuje z pobłażaniem. Uśmiechnął się wreszcie promiennie, jednak nie było w tym uśmiechu radości. Tylko chłodne wyrachowanie.
-Odrzucasz wyznaczone Ci zadanie, magu zanim jeszcze zostało ci zawierzone, magu. Nieprawdopodobna impertynencja.
Mówił ze spokojem, wręcz wydawał się być rozbawiony zaistniałą sytuacją. Postanowiłem zrezygnować z maski, po co mi ona skoro nie potrafię z niej korzystać?
-Czego więc pan ode mnie oczekuję? Proszę mnie oświecić blaskiem swojej niezrównanej i absolutnie nieimpertynenckiej logiki...
Wojewoda uśmiechał się, a we mnie gotowało się krew.
-Reguły istnieją po to, żeby je łamać, a każde takie zerwanie z zasadami ma swoją cenę; proszę tylko powiedzieć: ile?
Niepohamowany śmiech wydobył się z mojego gardła, co zbiło nieco z tropu wojewodę. Mężczyzna zwęził powieki niczym kobra szykująca się do zadania ostatecznego ciosu. Gdyby tylko spojrzenie mogło zabijać, z pewnością padłbym martwy na perski dywan rozesłany pod moimi stopami. Bo wreszcie zrozumiałem kim jest wojewoda i na jakich wartościach opiera się jego świat. Gdy wreszcie mogłem mówić rzekłem:
-Czy jest pan osobą wierzącą, panie Wołyński? Uczestniczy pan w nabożeństwach?
Wojewoda skinął głową po czym spytał zaintrygowany:
-A jakie to ma znaczenie?
Zza ucha wyciągnąłem monetę; sztuczka z lat dziecięcych. Złoty pieniążek przez chwilę sprawnie wirował pomiędzy moimi palcami, aż wreszcie cisnąłem go pod nogi wojewody.
-A teraz weź sobie swoją nagrodę i naszczyj na ukrzyżowanego Chrystusa, kmiocie!
Zapanowała chwila ciszy, skonfundowany wojewoda spoglądał na mnie przez chwili jakby zupełnie nie pojmując tego co zaszło. Wtem na jego twarz spłyną szkarłat, a w oczach zagotowało się przerażenie.
-Straż! - wrzasnął czerwony z wściekłości. On również pozbył się maski, choć zupełnie nie dobrowolnie. Wyniosłość zastąpiła furia. Jego ostatnia deska ratunku rozpadła się na jego oczach. Teraz już mógł położyć się w trumnie i czekać na demona.
W tym czasie do komnaty wpadło dziesięciu zbrojnych, przeszywając eter brzękiem rynsztunku.
-Brać go! Brać tego skurwiela! - wrzeszczał jak opętany wojewoda wymachując energicznie ręką. Strażnicy mieli nietęgie miny, jednak rozkaz to rozkaz. Wiedziałem, że nie zdołam uciec, byłem zbyt wyczerpany po ostatnich wydarzeniach. Nadarzyła się jednak okazja aby wyładować swój gniew, postanowiłem więc ją wykorzystać.
-No dalej, panowie! Rozkaz to rozkaz! - zawołałem w stronę spłoszonych wojowników.
Dwóch pierwszych rzuciło się na mnie z okrzykiem i mieczami uniesionymi wysoko nad głową. Siłą woli pchnąłem obu mężczyzn na przeciwległe ściany; oprócz pogiętych fragmentów zbroi posypał się tynk. Zakręciło mi się w głowie jednak pokaz musiał trwać.
Nie byłem zły ani rozżalony. Nękała mnie dziwna mieszanina tych dwóch uczuć. Była jak sztandar sprzeciwu wobec kodeksu, który ciążył mi u szyi niczym kamień młyński. Zadrżałem gdy klinga jednego z wojowników przeszyła powietrze od cal od mojej głowy. Uchyliłem się i krótkim szeptem wcisnąłem strażnika w podłogę.
-Nie wolno wam go zabić, durnie! - wrzeszczał wojewoda – Pojmać go!
A jednak jeszcze się łudził...
Do komnaty wpadł kolejnych dwudziestu zbrojnych. Żaden jednak nie odważył się pójść w ślady swoich nieprzytomnych towarzyszy. Było ich zbyt wielu, a zdesperowani, rzuciliby się całą zgrają, a tego nie chciałem. Spojrzałem na wojewodę ze współczuciem i rzekłem:
-Na szacunek trzeba sobie zasłużyć
Po czym słowem mocy ogłuszyłem się sam.


                                                             ***


Tym razem pobudce nie towarzyszył tak dotkliwy ból, zostałem jednak pozbawiony pola jakiegokolwiek manewru. Ręce związali mi w przegubach za plecami, na głowę naciągnęli mi cuchnący zgnilizną worek. Oddychanie przychodziło mi z trudem. Powietrze było przesiąknięte słodkawym zapachem pleśni i odorem uryny. Miejskie lochy zawsze pozwalały odetchnąć pełną piersią, pomyślałem zniesmaczony. 
Chciałem zakląć, jednak poczułem szorstki materiał zalegający mi ustach. W myślach utkałem misterną litanię wszelkich znanych mi przekleństw. Byłem unieruchomiony i odcięty od swojej mocy. Aby jej użyć musiałem wykonać gest dłońmi, wypowiedzieć zaklęcie bądź skupić na czymś swój wzrok; niestety jedyną nieskrępowaną częścią ciała były nogi, a nimi mogłem co najwyżej pomajtać.
Korzystając jednak z faktu, że nie były związane odepchnąłem się nimi od piaszczystego klepiska i oparłem się o ścianę. Byłem poirytowany faktem, że sam zgotowałem sobie ten los. Czułem, że coś wewnątrz mnie pękło, nie potrafiłem wymazać z pamięci obrazu zamordowanego księdza. Nie potrafiłem wybaczyć sobie, że nie udało mi się go uchronić. Jednak dlaczego mścicielec go zaatakował? W jaki sposób klecha wplątał się w porachunki z demonami?
Dogłębnie ranił mnie fakt, że nie mogę zniszczyć mścicielca. Kodeks, który był moim chlebem powszednim, moim wybawieniem i moralnością nagle staną mi ością w gardle i uniemożliwił przełknąć trawiącej krtań goryczy. Byłem wściekły i nie potrafiłem zebrać myśli; pierwszy raz odkąd pamiętam uniosłem się gniewem. Byłem służbistą, oddaną sprawie machiną, która nie popełnia błędów i postępuje jedynie zgodnie z kodeksem. Jednak coś pękło, a moje serce pompowało krew wrzącą od chorej ekscytacji własną emocjonalnością.
W tamtej chwili żałowałem, że nie uciąłem sobie z wojewodą dłuższej pogawędki. W końcu spanie w jedwabiach i popijanie zamorskich trunków nie było taką najgorszą alternatywą.
Rozległ się stukot kilku par butów, kraty celi otworzyły się z jątrzącym mózg zawodzeniem. Oprawcy byli przeszkoleni. Odsunęli worek jedynie do nosa, następnie poczułem chłód ostrza na swojej szyi. W eterze rozbrzmiał nieprzyjemny, charczący głos:
-Jeśli wydasz z siebie choć jeden dźwięk poderznę ci gardło, zrozumiano?
Skinąłem głową.
Ktoś brutalnie wyciągnął knebel z moich ust; musiałem zebrać wszystkie siły by nie jęknąć z bólu. Wiedziałem, że strażnik nie żartuje. Wciśnięto mi do ust blaszany kubek i dopiero gdy poczułem smak wody zrozumiałem jak bardzo spragniony jestem. Gdy opróżniłem naczynie ponownie mnie zakneblowano.
-Nasz pan przesyła serdeczne pozdrowienia – zakpił ten sam szorstki głos. W tle usłyszałem chichot kilku innych. - Kazał też zapytać, czy nie zmienił, wielmożny mag, zdania w kwestii, w której się poróżniliście?
Zapadła cisza. Nigdy bardziej nie ciążył mi fakt posiadania szyi. Odpowiednie nią skręcenie decydowało o tym, czy będę musiał znów leczyć złamania czy też już za kilka chwil zasiądę do iście królewskiej uczty.
Zdecydowałem. Pierwszy kopniak okutym żelazem buciorem był jak łyk lodowatej wody. Orzeźwiający. Mój umysł zaczął pracować na wyższych obrotach, jednak wkrótce posypał się na mnie grat uderzeń od których pociemniało mi przed oczami. Chciałem odciąć się od świadomości jednak nie potrafiłem się skupić; znosiłem więc wszystkie kopniaki jak na przedstawiciela rasy ludzkiej przystało. Ze łzami w oczach i niemym wrzaskiem więznącym w moim gardle. Poczułem metaliczny zapach krwi. Sączyła się z taką intensywnością, że przedarł się przez szmaciany knebel. Z trudem przełykałem posokę błagając los p to aby się w niej utopić..
W pewnym momencie krzyki moich oprawców przestały do mnie docierać. Świat rozmył mi się przed oczami, a ja odleciałem w niebyt. Jednak nim odpłynąłem mój umysł przeszyła myśl:
Brawo, potężny Jastanie...brawo!

sobota, 6 grudnia 2014

Zawsze myślałem, że... - Pasja Pisania 2014

Pasja pisania


Zawsze myślałem, że...nie, to idiotyczne!
Zmięta kartka papieru wylądowała obok kosza wypełnionego nieudanymi bestsellerami. Kolejny pomysł okazał się kolosem na glinianych nogach. Byłem poirytowany, dłonie zaczęły mi drżeć. Oznaczało to, że najwyższy czas przerwać te Syzyfowe trudy. Popieprzyło tych organizatorów? To ma być konkurs na opowiadanie! Wolne żarty!
Odrzuciłem z kolan pokreślony notes, wypełniony w dużej części bazgrołami, które zasadzie nie przedstawiały nic konkretnego. Wstałem z kanapy nasłuchując trzasku zastałych kości. Przez tchawicę przepchnął się stłumiony jęk towarzyszący rozciąganiu zaspanych członków. Z kieszeni spodni wyciągnąłem paczkę niebieskich LM'ów, po czym otworzyłem okno na oścież. Siadając na parapecie odpaliłem pierwszego papierosa. Zaciągnąłem się głęboko.
Mianowicie denerwowała mnie własna bezradność wobec tematu, który wydawał się czymś najoczywistszym na świecie. Zawsze myślałem, że krowy nie potrafią latać, że nie istnieje zbrodnia doskonała. Tyle możliwości! A w głowie pustka, bo żadna myśl nie dawała się rozwinąć. Jakby żyjąc we własnym uporze, postanowiły jak na złość odmówić współpracy.
Nikt mnie przecież nie przywiązał do prozy, nikt nie trzymał w okowach mojej wolności, nikt nie był gotowy zabić moich najbliższych. Wręcz przeciwnie! Przeszkadzała mi ona na każdym kroku! Doprowadzała do szewskiej pasji i wywracała wnętrzności.
Gdy nikotynowa chmura wypełniła każdy centymetr kwadratowy moich płuc, moje myśli natychmiast stały się klarowniejsze. Wreszcie byłem wstanie spojrzeć na szare osiedle rozciągające się kilka metrów pode mną.
Paru emerytów rozprawiało z pasją o rzeczach zupełnie nie wartych namiętności. Nie mogłem dosłyszeć z tej odległości ich słów, ale o czym oni mogli rozmawiać? O podatku VAT, złodziejach z Wiejskiej, Rydzyku, komuchach i o wszelkim kurewstwie, z którym oni za swych młodych lat walczyli. Lubieżne oczy, choć zapluszczone i nie tak sprawne jak za czasów heroicznych czynów to jednak śledziły ruchy każdej młodej dziewczyny, która ośmieliła się odkryć nieco ciała w ten słoneczny, listopadowy dzień.
Ze zgrozą spoglądałem w odległą przyszłość. Był to jeden z wielu tematów egzystencjalnych, który zajmował mnie dogłębnie. Ktoś kiedyś powiedział, że starość jest ukoronowaniem, nagrodą za dobrze wykorzystane życie. Jednak ilu ludzi tak naprawdę może być dumna z tego, jak przeżyła swój żywot? Papierosowy dym w płucach sprawiał, że czułem się lepiej. Być może nie będę zmuszony spoglądać na zmarnowane lata przez zmęczone, starcze oczy.
Przez moment miałem ochotę krzyknąć w ich kierunku, zaburzyć ich błogi stan niewiedzy. Uświadomić ich jak bardzo nieistotna jest ich obecność na ziemi. Chciałem krzyczeć, że marność, że trzcina myśląca i że nawet Schopenhauer! Ale w następnej chwili byłem już wolny od jakiegokolwiek moralnego obowiązku zbawiania świata. Co innego przykuło moją uwagę.
Osiedlowy monitoring działał sprawnie. Stara Walczakowa z bloku naprzeciw wbijała we mnie swoje jadowite spojrzenie z grymasem zniesmaczenia na obwisłej, ropuszej twarzy. Podły babsztyl w młodości był największym latawcem na okolicznych melinach. Teraz z każdego młodego zrobi ćpuna i życiowego nieudacznika.
W moim przypadku miała trochę racji. Marzenia o zostaniu pisarzem w kraju, w którym książka kosztuje dwa razy więcej więcej niż połówka wódki było czymś zupełnie irracjonalnym. I delikatnie mówiąc nie kojarzyła się z życiowym sukcesem. Zdusiłem dymiącego peta w szklanej popielniczce, ustawionej w strategicznym miejscu. Na parapecie.
-To nie na moje nerwy...- wydukałem. Słowa te padły z moich ust po raz tysięczny, nie były niczym wiążącym. Od tak rzucona refleksja. Zawsze znalazło się coś co chciałem opisać, coś czego nie potrafiłem wyrazić w żaden inny sposób. Żadną rozmową, debatą czy nawet krzykiem. Wracałem wtedy potulny i spokojny, pokornie chyląc głowę przed samolubną Weną, której pragnąłem najbardziej na świecie. Zawsze wybaczała mi słowa rzucone w gniewie, zawsze wracała i zawsze obdarzała mnie swym filigranowym uśmiechem. Jednak to bardzo okrutna i figlarna boginka. Pozwalała się rozkoszować chwilą wszechmocy, rozpalała żądze i wzmagała apetyt. I to wszystko po to, by brutalnie odebrać mi to w chwili uniesienia.
Przelotem zerknąłem na stos piętrzących się papierzysk, co spowodowało odpalenie kolejnego papierosa. Patrzyłem na ten bałagan jak na niezaspokojoną kochankę. Gdzieś głęboko pod skórą czułem palącą potrzebę, by wrócić do niej i dokończyć to co zacząłem, by dać jej dreszcze, by samemu rozkoszować się aktem tworzenia. Cichy głosik w mojej głowie zapewniał mnie, że dam radę, że jedyne czego potrzebuję to ciężka praca nad talentem, który niewątpliwie posiadam.
Gdy moje ciało przeszywały fale sprzecznych emocji z podwórza dobiegł mnie dziecięcy śmiech. Na osiedlowym placu zabaw, który do tej pory świecił pustkami, bawiło się dwoje najwyżej pięcioletnich dzieci. Zatroskane matki co chwila krzyczały przeciągle. Powoli, bo się spocisz! Januszku uważaj! MATKO BOSKA, JANUSZKU TO NOWA KURTECZKA!
Musztrowane dzieciaki w okamgnieniu straciły całą werwę, przestraszone wciąż rzucały spłoszone spojrzenia na swoje rodzicielki.
-Uważaj, bo się SPOCISZ?! - żachnąłem się nie mogąc wprost powstrzymać swojego zaskoczenia. Złość wydarła z paczki trzeciego papierosa i wcisnęła mi go do ust.
Czasy były takie, że gdy dziecko nauczyło się pisać, natychmiast dostawało swój pierwszy telefon. „Bo koledzy mają!”. „Co, Januszku?! Syn Nowaka ma smartfona?! Grażyna! Jedziemy po SMARTFONA dla Januszka!”. I tak to mniej więcej wyglądało. Tym sposobem w czterech ścianach swych mieszkań rosło pokolenie emocjonalnych niedorozwojów, które kochało i nienawidziło online. Każdy jeden lajk pogłębiał kompleksy jednak istniała moda na bycie martwą rybą, która nie sprzeciwia się prądowi rzeki. Nikt już nie myślał o byciu buntownikiem żyjącym w opozycji do swoich czasów. Pokolenie nadwagi i skrzywień kręgosłupa, „bo mama krzyczała, że się spocę”.
Zaśmiałem się pod nosem, jednak był to śmiech przez łzy. Czułem, że moje powołanie kopie mnie po tyłki. Namiętność, z którą chciałem się oddać sztuce wyparowała zderzając się z zalewającym mój umysł realizmem. Bo nawet jeśli opanuję swój talent i kapryśną Wenę to będę przymierał głodem licząc na to, że jakieś konformistyczne zombie zechcę kupić coś z moich wypocin. Perspektywa takiego losu sprawiała, że po raz któryś tam już w tym tygodniu ostatecznie odrzuciłem karierę pisarza jako swą drogę życiową.
Brutalnie zagasiłem niedopalonego papierosa. Dramat był tym barwniejszy, że w oczach zaszkliły mi się łzy. Chaotycznie rozpocząłem poszukiwania podręcznika do matematyki. Z każdym dniem widmo zbliżającej się matury stawało się coraz klarowniejsze, a ja czułem się bezbronny wobec świata dorosłych, z którym miałem się zmierzyć.
Mogłem snuć irracjonalne przemyślenia, bawić się w pisarza i udawać natchnionego Konrada z Mickiewiczowskiego dramatu jednak jego los był mi doskonale znany. Na papierze autor kreuje jedynie zarysy tego czym jest ludzkie życie, skupia się na kilku motywach, na kilku określonych zachowaniach bohatera. Jedno ludzkie życie, choćby najbardziej marne jest bardziej skomplikowane niż jakakolwiek powieść na świecie!
-To koniec...- wyszeptałem dramatycznie wygrzebując podręcznik do matematyki ze stosu książek. Głos drżał mi ze wzruszenia, a samotna łza przecięła policzek. Na moim prawym ramieniu przysiadł Schopenhauer. Niemalże czułem jego fizyczną obecność, gdy w skupieniu wertowałem książkę pełną zupełnie niezrozumiałych dla mnie znaków. Czy to rodzaj elfickiego?
Moim prawdziwym obowiązkiem jest ocalić własne marzenia – usłyszałem jakby echo głosu, którego nie potrafiłem rozpoznać. Jednak wiedziałem, że to Artur.
-Ale...czy jesteś pewien? - wyszeptałem dławiąc się własnymi słowami. Wiedziałem, że to jedynie podświadomość, która powtarza wyuczone wersy. Ale...
Najważniejsze wżyciu to nauczyć się, które mosty przekraczać, a które palić.
-Zawsze myślałem, że...o Boże!
Rzuciłem się w stronę notesu, odrzucając sponiewierany podręcznik wraz z całym zdrowym rozsądkiem. I znów była ekstaza, błaganie i przebaczenie. I znów był zawód i gorycz przegranej o niebo lepsza od nijakości. Przez jeden świetlisty moment czułem się określony, zawarty w jakiejś życiodajnej esencji.
I nic już nie było w porządku. 

niedziela, 23 listopada 2014

Oni - Debiutanci 2014

Katharsis



Unieśli mnie za ręce i za nogi, ktoś trzymał moją głowę w żelaznym uścisku.
Jakże mi było cudownie! Czułem liście paproci na swoich nagich plecach, wiatr hulał wokół całując moje spękane usta. Byliśmy gdzieś daleko, słyszałem szum morza. To musiało być bardzo daleko. Wokół mojego domu są same jeziora.
Pytałem ich kim są, skąd się wzięli i dokąd idziemy. Nie odpowiedzieli mi. Słyszałem tylko ich głębokie wdechy i ciężkie wydechy. I urywany śmiech. Chichot jakby przez łzy.
Dajcie spokój! Proszę, powiedzcie, kim jesteście? Złościłem nieustannie, jednak oni nie mówili nic. A więc to byli Oni! Cieszyłem się, że wreszcie mogłem ich jakoś nazwać. To strasznie niezręczne przebywać z kimś cały czas i nie móc nawet się do niego zwrócić. Ot tak, choćby w retorycznym pytaniu.
Miałem przewiązane chustą oczy, nic nie mogłem zobaczyć. Och! Tyle wspaniałych krajobrazów uciekło moim biednym oczom! Czułem to! Och, tak mi ich żal było, że aż się raz rozpłakałem!
Oni nie chcieli żebym płakał. Wiem o tym. Nie chcieli żeby było mi smutno. Dlatego zabierali mnie na te wycieczki, pozwalali, żeby piasek przesypywał się przez moje palce, pozwolili słońcu pieścić moje chude ciało. Babcia zawsze mówiła, że jestem zbyt chudy, że powinienem więcej jeść. Och, babciu! Kiedy ja wcale ostatnio nie jestem głodny! Naprawdę!
Raz spytałem, czy nie czują się zmęczeni tym ciągłym dźwiganiem mnie. Usłyszałem tylko chichot., więc chyba nie byli zmęczeni. Ucieszyło mnie to ogromnie. Nie chciałbym być dla kogokolwiek ciężarem. Człowiek źle się czuje ze świadomością, że się nim jest. Robi mu się bardzo przykro, gdy przy okazji awantury, ktoś wypomni mu bycie ciężarem. Niestety ja wciąż nie wiedziałem, czy nim jestem czy nie. To bardzo smutna sprawa.
Byłem zszokowany gdy poczułem, że nikt nie trzyma mojej głowy. Mogłem nią swobodnie kręcić, obracać, wyginać jakby była szklaną kulą na plastikowej podstawce. Roześmiałem się w głos, bo zawsze bawiły mnie szklane kule. I kobiety w długich sukniach, które ponoć potrafiły przewidywać z nich przyszłość. Tę świetlaną jak i tę złą. Nie wiedziałem, czy ja w ogóle miałem mieć jakąś przyszłość. Zmierzaliśmy w konkretnym celu, czy tylko upajaliśmy się doznaniami?
Znów było mi smutno, ale już nie płakałem. Oni i tak byli na tyle uprzejmi, że chcieli mnie dźwigać przez cały ten czas! A tak po prawdzie to nawet nie wiedziałem ile minęło czasu. Tato kiedyś dał mi piękny zegarek, nauczył mnie jak odczytywać minione minuty i godziny. Jednak nigdy nie powiedział mi co zrobić by móc je cofnąć. Zawsze czekałem na jego powrót, miałem nadzieję, że wróci i pokażę mi jak odzyskiwać czas. Ale on nie wrócił.
Słyszę jak mamroczą. Rozmawiają między sobą, wypowiadają słowa, których nie mogę zrozumieć. Bełkoczą. Cały potok słów, serpentyny znaczeń, bez sensu. Ludziom robi się przykro, gdy szepcze się w ich obecności. A może właśnie obgadują twoją fryzurę? Albo nowe buty, które nie są z najwyższej półki, ale są twoje i wreszcie bez dziur w podeszwach.
Już dawno nie czułem piasku, wiatru czy wody. Stoimy w miejscy, Oni nigdzie nie chodzą, nie oprowadzają mnie już po naszych miejscach. Nie podoba mi się to, ani trochę! Nikt nie lubi stać w miejscu! Każdy chce iść do przodu, rozwijać się, być kimś innym niż było się wczoraj!
Ale...jeżeli czas nie upływał? Nie miałem przyszłości. Byłem sobą. Co dzień tym samym.
Aż w końcu Oni znikli. Znikły ich obojętne uściski i głośne oddechy. Czułem, że się gubię, że tracę stabilizację. Jakbym miał zaraz utonąć. Nikt już mnie nie przytrzymywał. Oczy wciąż miałem przewiązane. Strach paraliżował moje ciało, które wreszcie mogło się poruszyć. Docierały do mnie zapachy, dziwne mieszaniny, których nie potrafiłem rozpoznać. I wtem, rozległ się pusty głos, zupełnie bez wyrazu. Przypominał mi głos nieuprzejmej pani z głośnika na dworcu centralnym.
-Sam zdecyduj czy idziesz dalej z nami – to byli Oni! Moi prywatni zbawiciele.
-Ale dokąd idziecie? - zawołałem w przestrzeń, a mój głos odbił się echem.
-Dalej – odparł krótko ten sam monotonny głos.
Zamyśliłem się.
-A co jeżeli zdecyduję inaczej?
-Otrzymasz przyszłość. Pójdziesz na obiad do babci, która na pewno za tobą tęskni. Wybierzesz się wreszcie na grób ojca – pogodzisz się z jego śmiercią. Zaczniesz być idealnym sobą bez najnowszego modelu butów. Przestaniesz się bać przyszłości, zaczniesz być samodzielny i odpowiedzialny.
Mnogość docierających do mnie emocji i wrażeń była porażająca.
Zapłakałem, ściskając w swych dziecięcych piąstkach cały swój niepokój i rozżalenie. Jednak nie były to dłonie dziecka. Czułem zgrubienia i odciski, szerokie paznokcie na długich palcach.
-Wybór należy do ciebie – albo idziesz dalej, albo wracasz do swojej przyszłości.
Kręciło mi się w głowie. Żadna myśl nie wydawała mi się być klarowna. Aż wreszcie pozbyłem się z oczu śnieżnobiałej chusty.


                                                              ***

Na oddziale rozległ się alarm. Siostra Magda w pokoju pielęgniarek rzuciła się w stronę monitorów. Po chwili zawołała:
-Marysia, dzwoń po doktora i do rodziców tego samobójcy z piątki! Wybudził się!

wtorek, 8 lipca 2014

Warsztat Pisarza

 
Wreszcie jest! ;___;
Poradnik autorstwa Dwight V. Swain'a nareszcie trafił w moje ręce jako moja prywatna własność. Mam wrażenie, że będzie mi dobrze służyć! ;)

środa, 18 czerwca 2014

Metoda Płatka Śniegu

Materiał pochodzi ze strony: Pasja pisania 
Umieszczam go tu w nadziei, że stanie się motorem napędowym.  Zarówno dla mnie jak i dla każdej osoby, która tu trafi.


Jak napisać książkę - metoda Płatka Śniegu

Napisanie powieści jest proste. Napisanie dobrej powieści jest bardzo trudne. Gdyby to było łatwe wszyscy pisaliby bestsellery i zdobywali nagrody literackie. Dobra fabuła nie zjawia się tak po prostu, jest zaprojektowana. Projektowanie to ciężka praca, dlatego ważne jest znalezienie dobrego wzoru.
Poniżej przedstawiamy 10 Kroków projektowania fabuły, metodę, która została opracowana przez amerykańskiego pisarza i nauczyciela creative writing – Randy’ego Ingermansona, nazwana przez niego Płatek Śniegu.
Dlaczego płatek śniegu? Spójrzcie na rysunek poniżej:


                                         


Pierwszy rysunek przedstawia zwykły trójkąt, następny też nie przypomina płatka śniegu, ale po każdym przekształceniu jest do niego coraz bardziej podobny. Obserwując przekształcenia możemy zobaczyć jak krok po kroku z trójkąta powstaje płatek śniegu. W taki sam sposób możesz zaprojektować powieść. Zaczynasz od ogólnego obrazu, po czym stopniowo dodajesz coraz więcej szczegółów, aż osiągniesz kompletny plan powieści.
Część tej pracy to twoja kreatywność i tego nie mogę cię nauczyć. W każdym razie nie tutaj. Ale część tej pracy to czysta organizacja, budowanie szkieletu powieści. I Płatek Śniegu Ci w tym pomoże. Każdy pisarz, zanim w ogóle zacznie pisać, spędza mnóstwo czasu na obmyślaniu powieści. Zbiera informacje. Wpada na genialne pomysły. Zaczyna słyszeć głosy różnych bohaterów. Zastanawia się o czym będzie pisać. Jest to proces nieformalny i u każdego pisarza wygląda trochę inaczej. Przypuszczam, że masz już w głowie swoją historię i jesteś gotowy usiąść i zacząć pisać.

10 kroków projektu

Zanim zaczniesz pisać, musisz się zorganizować. Musisz przełożyć wszystkie swoje wspaniałe pomysły na papier. Dlaczego? Ponieważ pamięć jest zawodna. Twój pomysł ma jeszcze wiele luk, nieścisłości, które będziesz musiał zapełnić Potrzebujesz projektu, który pozwoli ci ogarnąć całość powieści a jednocześnie pomoże usystematyzować szczegóły.

Pierwszy krok

Napisz zdanie, które będzie streszczeniem twojej powieści. Na przykład: fizyk, człowiek bez skrupułów, przeniósł się w czasie, żeby zabić Pawła Apostoła. (Tak brzmiało streszczenie pierwszej powieści R. Ingermansona ) To jest ogólny obraz, analogiczny do dużego trójkąta , który jest początkiem płatka śniegu.
Kilka sugestii, jak napisać dobre zdanie:
  • Im krótsze tym lepsze. Spróbuj zmieścić się w 15 słowach.
  • Nie nadawaj imion bohaterom. Lepiej napisać akrobata, niż Maurycy Kowalski.
  • Naszkicuj ogólny plan fabuły. Pokaż kim jest bohater i co chce osiągnąć.
  • Poszukiwanie zmieni naszego bohatera (zazwyczaj na lepsze); jednakże niespełnienie, nie dotarcie do celu poszukiwań może się skończyć dla bohatera tragedią.
Postaraj się zrobić to w ciągu jednej godziny.

Drugi krok

W ciągu następnej godziny rozszerz to zdanie do całego akapitu, opisz początek, największe katastrofy, oraz zakończenie. To jest analogia do drugiego stadium płatka śniegu. Najczęściej są to trzy katastrofy plus zakończenie. Jeśli uznajecie strukturę trzech aktów, wtedy pierwsza katastrofa odpowiada końcówce aktu pierwszego, druga katastrofa jest punktem kulminacyjnym aktu drugiego, trzecia jest przejściem z aktu drugiego, do trzeciego, gdzie wszystkie wątki się wyjaśniają. Pierwsza katastrofa wynika najczęściej z okoliczności zewnętrznych, natomiast drugą i trzecią powoduje bohater, który usiłuje rozwiązać nawarstwiające się problemy. Tylko, że rzeczy idą gorzej i gorzej. Idealny akapit powinien składać się z pięciu zdań. Pierwsze zdanie mówiące o czym jest ta powieść. Jedno zdanie o każdej z trzech katastrof. Ostatnie zdanie opowiadające zakończenie.

Trzeci krok

Zajmijmy się teraz bohaterami. Bohaterowie są najważniejszą częścią każdej powieści, czas który zainwestujesz w opisanie ich na początku zwróci się wielokrotnie kiedy zaczniesz pisać. Dla każdego z głównych bohaterów przeznacz godzinę podczas której przygotujesz kwestionariusz osobowy, zawierający między innymi:
  • imię bohatera
  • jedno zdanie o jego pochodzeniu i przeszłości
  • motywację (na czym mu zależy)
  • cel ( do czego dąży)
  • konflikt (co mu przeszkadza w osiągnięciu celu)
  • przemianę bohatera ( czego się nauczył, jak się zmienił)
  • jeden akapit podsumowujący
Uwaga:Po pewnym czasie możesz stwierdzić, że to co napisałeś w kroku pierwszym lub drugim już ci nie odpowiada. Nie bój się wrócić i zweryfikować pomysły. To dobrze, to oznacza, że uczysz się patrzeć na swoją powieść oczami bohaterów. Na każdym etapie procesu twórczego, wracanie do poprzednich etapów i weryfikowanie ich jest bardzo wskazane. Tak naprawdę jest to nie tylko pożądane, ale wręcz nieuniknione. I tak ma być. Wszystkie poprawki, które zrobisz teraz to są te poprawki, których nie będziesz musiał robić później – po napisaniu na przykład 400 stron.
Pamiętaj Nie musisz osiągnąć perfekcji w danym kroku. Zawsze możesz wrócić później i poprawić, kiedy lepiej zrozumiesz swoją powieść.

Czwarty krok

Na tym etapie powinieneś już mieć dobry pomysł na ogólny szkielet swojej powieści, a poświęciłeś na to tylko dzień lub dwa. Nawet jeśli zajęło ci to tydzień, to nie ma znaczenia. Jeśli powieść się nie układa, wiesz to już teraz, kiedy nie zainwestowałeś kolejnych 500 godzin w pracę nad pierwszym szkicem. Teraz rozwijaj już tylko swoją historię. Rozwiń każde z pięciu zdań streszczenia zrobionego w drugim kroku na w pełni rozwinięty akapit. Każdy z akapitów oprócz ostatniego powinien kończyć się katastrofą.
Ostatni akapit będzie opisywać zakończenie powieści. Cały ten etap jest bardzo przyjemny. Kończąc ten krok jesteś autorem całkiem przyzwoitego jednostronicowego streszczenia swojej powieści. Może się zdarzyć, że nie zmieścisz się na jednej stronie, nie ma to znaczenia. Ważne, że rozwijasz pomysły, które wykorzystasz później.

Piąty krok

Przeznacz dzień lub dwa na opisanie fabuły, opracowanej w czwartym kroku z punktu widzenia każdego bohatera. To ma być zestawienie jednostronicowych streszczeń. Pozwól każdemu bohaterowi opowiedzieć historię ze swojego punktu widzenia.  Nie bój się wracać do poprzednich etapów, zmieniaj je tak długo, aż twoi bohaterowie staną się pełnokrwiści.

Szósty krok

Masz już trzon powieści i kilka powieściowych wątków, jeden dla każdego z bohaterów. Przeznacz tydzień i rozwiń każdy akapit ze streszczenia napisanego w kroku czwartym na całą stronę. Ten etap daje wiele satysfakcji, ponieważ przechodzisz na wyższy stopień rozumienia powieści. Zaczynasz podejmować strategiczne decyzje. Teraz, stanowczo powinieneś wracać do poprzednich etapów i korygować fabułę, uwzględniając nowe pomysły i wątki.

Siódmy krok

Następny tydzień przeznacz na opisanie każdego bohatera wykorzystując kwestionariusze postaci, opracowane w kroku trzecim.  Podstawą są takie informacje jak: data urodzenia, rysopis, historia, motywacja, cel itp. Jednak ważniejsze jest to, jak twój bohater się zmienia, jaki jest na końcu powieści. Teraz możesz się dowiedzieć dużo więcej o swoich bohaterach. Prawdopodobnie wrócisz i zrewidujesz kroki 1-6, w miarę jak twoi bohaterowie będą coraz bardziej realni, zaczną kaprysić i wymagać coraz więcej od powieści. To dobrze – dobrą fabułę tworzą pełni energii, zmieniający się bohaterowie. Poświęć na to tyle czasu ile potrzebujesz.

Ósmy krok

W oparciu o streszczenie z kroku szóstego, zrób listę wszystkich scen, których potrzebujesz aby twoja historia stała się powieścią. Najłatwiejszym sposobem jest zrobienie takiej listy przy pomocy arkusza kalkulacyjnego. Zrób tabelkę, każdą scenę wpisz w oddzielnym rzędzie. W pierwszej kolumnie wpisz bohaterów, oczami których, oglądamy daną scenę. Drugą, szeroką kolumnę przeznacz na opis wydarzeń. Możesz zrobić dodatkowe kolumny, np. żeby zobaczyć ile stron może mieć scena, przypisać podział na rozdziały. Arkusz kalkulacyjny jest idealny, możesz od razu, jednym spojrzeniem , zobaczyć całą linię wydarzeń i potem łatwiej zmieniać kolejność scen, żeby nadać im nowy porządek. Zrobienie dobrego arkusza może zająć tydzień...lub dłużej. Da ci to wiele satysfakcji, twoja powieść zacznie nabierać realnych kształtów.

Dziewiąty krok

Rozwiń każdą scenę z arkusza kalkulacyjnego z kroku ósmego do jednostronicowego opisu z punktu widzenia bohatera sceny (POV – z ang. Point Of View character) Możesz umieścić kilka zdań dialogu. W każdej scenie naszkicuj zasadniczy konflikt. Upewnij się, czy rzeczywiście istnieje, jeśli nie, to go dopisz lub zrezygnuj ze sceny. Wydrukuj całość, tak aby każda scena zaczynała się na nowej stronie. Włóż do segregatora, w ten sposób łatwo będzie ci dokonywać zmian, dodawać szczegóły bez burzenia porządku całości.
Ten krok jest nieobowiązkowy. Jeśli stawiasz pierwsze kroki w pisaniu, dużo się nauczysz, jeśli jesteś doświadczonym pisarzem możesz go ominąć.

Dziesiąty krok

Ten etap może być bardzo zabawny i twórczy. Możesz opracowywać i tworzyć logiczne rozwiązania pojedynczych sytuacji. W jaki sposób bohater zszedł z drzewa otoczonego aligatorami i uratował Heroinę, która znajdowała się w płonącej łodzi pozbawionej wioseł? Nadszedł czas na wyobrażenie sobie tego. Przed tobą konkretna ilość problemów do rozwiązania i możesz zrobić to stosunkowo szybko. Przy pomocy Płatka Śniegu pierwszy, solidny szkielet może powstać nawet w 150 godzin.
To już wszystko.Ta metoda naprawdę działa. Skorzystało z niej i korzysta wielu pisarzy. Może będzie dobra również dla ciebie.


sobota, 22 czerwca 2013

Trip The Darkness



Był wczesny ranek, dworzec świecił pustkami. Nieliczni pasażerowie państwowych linii kolejowych sunęli między starymi budynkami stacji z poszarzałymi twarzami, bez życia niczym zombie. Poobrywane bilbordy oraz liczne wulgaryzmy, wypisywane co wieczora przez znudzoną młodzież, zdobiły bogato ściany obskurnego peronu. Na ławce przy stanowisku piątym spał lump, zmorzony alkoholowym snem. Nawet przeciągły dźwięk alarmów i chrapliwy głos pani z informacji, rozbrzmiewający raz na jakiś czas, nie był w stanie go obudzić.
Każdy wjeżdżający na stację pociąg sprawiał, że porozrzucane gazety, które walały się przy torach, podrywały się w powietrze, rozpoczynając dziki, aczkolwiek pełen subtelnej gracji taniec, jednak dla każdej z nich kończył się on brutalnie po kilku sekundach na zabłoconym bruku.
Marcowy poranek paraliżował chłodem. Mgła, która gęstniała z każdą chwilą pogarszała jedynie sytuacje. Kolejny pociąg zajechał na stację, jednak nieliczni obecni skryli się w poczekalniach w oczekiwaniu na swój środek transportu. Nikt nie dostrzegł tajemniczych kształtów przedzierających się przez gęstą, mleczną mgłę. Powietrze wokół nich wirowało gwałtownie.
Nieznajomych było siedmiu. Wszyscy odziani w niespotykane zazwyczaj na ulicach miast, czarne, skórzane kubraki. Peleryny niczym niesforne krucze skrzydła, wiły się na wietrze za ich plecami. Widok ludzi ubranych w centrum miasta na modłę średniowiecznych łowców było czymś niezwykłym. Nikt jednak nie mógł się ową niezwykłością napawać. Ani jedno ludzkie oko nie zarejestrowało przybycia nieznajomych. Bezzasadnie i zupełnie niespodziewanie, wiatr ustał. Z ust jednej z przybyłych istot wydobył się cichy, melodyjny szmer, podobny do śpiewu słowika. Blada poświata uformowała z mgły bezkształtny klosz wokół nich, blokując jakby siłe wiatru.
Cała siódemka zatrzymała się pomiędzy dwoma filarami, podtrzymującymi kamienne zadaszenie peronu. Zastygli w bezruchu, omiatani czernią swych peleryn. Spod ciężkich wełnianych kapturów nie było widać ich twarzy. Czekali na coś. Siódemka wyglądała jak gwardia grafitowych wojowników. Tajemniczych, niewzruszonych i śmiertelnie groźnych. Panujący bezczas zakłóciły czyjeś głośne kroki. Kamienna kompania stanęła w lekkim rozkroku, jednocześnie odsłaniając spoczywające przy pasach srebrzyste klingi w bogato zdobionych istną kaskadą przedziwnych znaków, pochwach.
Przez gęstą jak masło mgłę ktoś się zbliżał. Nim wszedł w zasięg wzroku, dało się słyszeć ostry dźwięk. Cała siódemka wykonała jednocześnie szybko gest, nakreślając trójkąt na piersiach, a ich klingi błysneły turkusowym blaskiem. W ich stronę zmierzał zwalisty mężczyzna od stóp do głów obłożony żelazem. Płytowa zbroja, hełm na skórzanym czepcu, okuta blachą buty i rękawice – wszystko to wyglądało na autentyczne, zupełnie jakby wojownik ryrwał się z baśni. Kilka kropel zakrzepłej krwi barwiło jego pancerz. Jedyne, co mogło wzbudzić jeszcze większe zdumienie to ogromna łapa, w której brakowało dłoni. Zamiast niej od ramienia sterczał długi na metr, żelazny kikut z zatopionymi w nim kolcami i ostrzami. Tak niekonwencjonalna broń zastępująca ciało wzbudzała grozę, a nawet mdłości jednak siódemka wydawała się niewzruszona
Mężczyzna miał poznaczoną bliznami twarz, promieniejącą doświadczeniem długoletniej wojaczki. Na widok siódemki zatrzymał się gwałtownie i wyraził swój szacunek, zginając kark. Jego szare tęczówki rozglądały się niespokojnie.
-Mów czego chcesz, Vanardirze! - przemówił ten z siódemki, który stał najbliżej wojownika. Głos miał subtelny, pełen dostojeństwa, jednak dało się w nim wyczuć delikatny akcent. Cała siódemka odkryła twarze.
Pociągłe twarze epatowały godnością i pewnym wyrachowaniem. Ich oblicza zdobiły tajemnicze runy, pnącza kwiatów, straszliwe głowy bestii – to wszystko wytatuowane niezwykle zręcznie na czołach, policzkach i dalej przez szyję, dekolty, i w dół ciała. Jednak nawet misternej roboty tatuaże, nie były w stanie odwrócić uwagi od nieprawdopodobnie spiczastych uszu, które wystawały ponad gładko przylizane, długie do pasa włosy. Kobieta stojąca pośrodku swych towarzyszy wyróżniała się dodatkowo ich fantazyjną, śnieżno białą barwą. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, a oczy wbite w chodnik wydawały się być puste. Gdyby odjąć grozę jaką epatowała, można było uznać ją za niezwykle egzotyczną piękność.
Ich pokaźne uszy zdobiły liczne kolczyki, szczupłe palce obejmowały pierścienie. Z szyi zwisały sznury drogocennych kamieni, jednak to nie one sprawiły, że nieznany mocarz wykazał respekt. Istoty emanowały niebywale silną strefą magiczną. Valardir staną już kiedyś twarzą w z przedstawicielami Starej Krwi. Ich potęga nie kryła się w sile mięśni i ostrzy, a w magii, której dar płyną w ich żyłach.
Olbrzym uśmiechnął się krzywo, po czym przemówił wyjątkowo chrapliwym głosem.
-Sama księżniczka Boethia postanowiła stawić się na spotkanie ze mną. - jego spojrzenie zatrzymało się na kobiecie o białych włosach - Doprawdy, czuję się zaszczycony! - dodał swawolnie, znów zginając kark.
-Nie przybyliśmy tu aby cię zaszczycać. - warknął mężczyzna stojący po prawicy księżniczki, krzywiąc twarz w paskudnym grymasie – mów co masz nam do powiedzenia!
-Niech mnie diabli porwą, aż tak bardzo się zmieniliście? - ciągnął Valardir, niczym akrobata stąpając po bardzo cienkiej linie - Gdzie podziały się tamte szlachetne, lubujące się we wszelkich ceregielach istoty?
-Zginęły – odparła księżniczka chłodnym tonem – rozsiekane przez ostrza, spalone, starte na proch! Zginęły wraz z nadzieją na ocalenie świata, zginęły, bo były zbyt zajęte ceregielami i dobrem innych. W nas jednak wybuchł gwałtowny, diaboliczny głód przeżycia. Zaspokój go lepiej, chyba, że zależy ci na rozlewie krwi. Stałeś się wielce śmiały Waleczny Valardirze, jednak zaręczam ci, że to nie nasza krew popłynie. - ostatnie słowa mimo że wypowiedziane aksamitnym głosem, upadły jak kamienie, zagęszczając atmosferę.
Księżniczka uniosła wzrok. Jej oczy – jeszcze przed sekundą matowe i martwe – promieniowały determinacją i mocą. Klinga błysnęła w jej dłoni, płonąc niebieskim płomieniem. Valandir poczuł jak zalewa go fala gorąca, a serce zabiło mu szybciej. Głupkowaty uśmiech znikł z jego ust w mgnieniu oka.
-Jeśli tak stawiasz sprawę... - mrukną olbrzym wygrzebując zza pazuchy skrawek szkarłatnego materiału – to powinno wam coś powiedzieć.
Rzucił tkaninę ku księżniczce Boethi, która uchwyciła ją klingą. O dziwo materiał nie zajął się błękitnym płomieniem. Wręcz przeciwnie. Klinga przestała płonąć.
-Skóra nihilusa – rzekła spoglądając z bliska na tajemniczy materiał – Nawet po śmierci zachowują swoje właściwości antymagiczne. Skąd to masz, na bogów?! - Boethia wyglądała na wstrząśniętą.
Valardir widząc spojrzenie księżniczki, bez chwili ociągania przystąpił do wyjaśnień.
-Moi ludzie znaleźli takiego olbrzymiego skurwiela...jednak to nie my wydarliśmy z niego życie.
-Kto więc według ciebie to zrobił? - spytała Boethia, po czym, ledwie słyszalnie, wymruczała kilka słów. Skrawek skóry zamigotał intensywnym światłem, po czym znikną bez śladu.
Vanardir przyglądał się spod łba poczynaniom księżniczki. Niechętnie rzekł:
-A i sam zachodzę w głowę kto, kiedy i na bogów jakim cudem?!. Ktokolwiek to był zmiażdzył bestie doszczętnie, nie dało się znaleźć w plugawym cielsku choćby jednej całej kostki, tfu! - spluną ostentacyjnie – A moc którą władał? Znamy legendy, niektórzy z naszych widzieli wcześniej takie paskudztwa, czy to w czasie Wielkiej Czystki, czy po represjach z czasów Upadku Słońca. Cała energia wyparowała, a sama wiesz Pani, że magia nigdy nie ginie.
Zapanowała cisza.
-Co zrobiliście z ciałem? - spytała księżniczka przeszywając wzrokiem, odzianego w stal wojownika.
Mężczyzna wyglądał na zakłopotanego. Wiedział, że to pytanie w końcu padnie, jednak gdy to już się stało, nie potrafił pozbierać myśli.
-Prosiłem ich, żeby... - wyjąkał, kurcząc się jakby w sobie – ale...
-Tak?
-Nie słuchali...mówili...nie wierzyli mi...
-No wykrztuś to wreszcie z siebie! - warknęła Boethia
-Spalili go, Wasza miłość!
-Imbecyle – rzekła starając się panować nad rozedrganym głosem – poświeciliście istotę ognia, płomieniom?! Jak można być tak skrajnie nieodpowiedzialnym? Ach! - w bezsilnej złości uderzyła w kolumnę, pozostawiając w litym betonie wgniecenie po swej dłoni.
-Nie było w mojej mocy...
-Nic nigdy nie jest w twojej mocy, Valardirze! Tego nie możesz, tamtego ci nie wolno! To nie zwłoki wartownika, które trzeba uprzątnąć zanim nadejdzie kolejna zmiana. Coś lub ktoś zamordował do tej pory niezniszczalnego sługusa Ognia, a wy...to wierzchołek góry lodowej!
Księżniczka zaczęła chodzić wokół filara, jakby szykując się do zadania kolejnego ciosu.
-Jeśli jest trup to jest i morderca, i jeśli chcesz zachować życie to odnajdziesz go. Bez wpadek, niedociągnięć i bzdurnych tłumaczeń. Znajdziesz go i zadbasz abym dowiedziała się o miejscu jego pobytu jako pierwsza. Bo jeśli nie gorzko tego pożałujesz.
Wydając z siebie dziki ryk uderzyła po raz drugi w kolumnę, tym razem przeszywając ją swoją dłonią na wylot, posyłając w przestrzeń kawałki betonu i kurz.
Valardir nie starał się usprawiedliwiać, przepraszać lub obracać sytuacji w żart. Na jego poharatanej twarzy rysowało się przerażenie.
-Tak jest, Wasza Wysokość - olbrzym zatrząsł się ze strachu, skłonił czerwoną twarz po czym odszedł w najwyższym pośpiechu, dzwoniąc żelastwem.
Gdy szczęk zbroi rozpłyną się gdzieś w oddali, mężczyzna o miodowych włosach skłonił się lekko, przed wciąż wzburzoną księżniczka, której śnieżne loki wzbijały się w rytm kroków.
-Co dalej, Miłościwa?
Eteryczna księżniczka spojrzała na swego towarzysza i wzrok jej złagodniał, a na twarzy zamiast złości zagościło zmęczenie.
-A jak myślisz, Fileanie? Wracamy do pałacu i oczekujemy na dalszy przebieg wydarzeń. Robimy to co do tej pory. Czyli nic! - w bezsilnej złości krzyknęła przeszywająco. Zrezygnowana zamknęła oczy i oparła się o zdewastowaną kolumnę. Cała wyniosłość i pewność siebie gdzieś wyparowała, pozostawiając wyczerpaną, przerażoną dziewczynę.
-Jeśli mógł bym coś zasugerować - rzekł nieśmiało młodzieniec - to czy nie rozsądniej było by gdybyśmy sami podjęli się poszukiwań?
Boethia nieoczekiwanie zaśmiała się jednak był to śmiech pozbawiony radości.
-Tutaj jesteśmy na łasce podobnych do Valardira. W zorganizowanej grupie wykryją nas i...
Przerwała nieoczekiwanie, patrząc na swego sługę jakby ujrzała go po raz pierwszy w życiu. Jej kryształowe tęczówki rozbłysły dziką ekscytacją.
-W grupie odkryją nas w mgnieniu oka, jednak gdy w rachubę wchodzi jedna osoba, misja ma szanse powodzenia – dodała oczyma skrzącymi się z podniecenia.
Młodzian nie oczekiwał takiego obrotu sprawy. W duchu przeklinał swoją nadgorliwość.
-Mam rozumieć...
-Jesteś niezwykle bystry Fileanie i słusznie się domyślasz. Będziesz mieć na oku Valardira, a może i owo nieznane. Wierzę w ciebie, kapitanie! Być może jest to krok ku nowej, lepszej przyszłości.
Strażnik nie odpowiedzą nawet słowem. Ze ściśniętym sercem skłonił się przed księżniczką. Łzy napłynęły do oczu wszystkim zebranym z wyjątkiem księżniczki. Wszyscy wiedzieli, jak kończą się takie wyprawy, wszyscy wiedzieli na co młody kapitan został skazany. Wszyscy wiedzieli, że prawdopodobnie jest to ich ostatnie spotkane. Jednak serdeczne uściski nie mogły trwać bez końca.
-Weź to – rzekła Boethia składając na jego wyciągniętej dłoni misternie rzeźbiony talizman na srebrnym rzemieniu – jesteśmy osamotnieni, zagubienia, a nawet bezradni. Ale nigdy nie zapominaj o tym, że mamy Moc.
Nie odrzekł ani słowa. Księżniczka złożyła delikatny pocałunek na jego policzku po czym odwróciła się na pięcie. Ze strachem wyzierającym z lazurowych tęczówek Filean patrzył jak jego pobratymcy wbiegają w głąb mgły i znikają otoczeni mleczną poświatą.

Wkrótce rozwiała się, a samotny kapitan, stojąc w tłumie zabieganych ludzi czuł się samotny jak nigdy dotąd.