sobota, 22 czerwca 2013

Trip The Darkness



Był wczesny ranek, dworzec świecił pustkami. Nieliczni pasażerowie państwowych linii kolejowych sunęli między starymi budynkami stacji z poszarzałymi twarzami, bez życia niczym zombie. Poobrywane bilbordy oraz liczne wulgaryzmy, wypisywane co wieczora przez znudzoną młodzież, zdobiły bogato ściany obskurnego peronu. Na ławce przy stanowisku piątym spał lump, zmorzony alkoholowym snem. Nawet przeciągły dźwięk alarmów i chrapliwy głos pani z informacji, rozbrzmiewający raz na jakiś czas, nie był w stanie go obudzić.
Każdy wjeżdżający na stację pociąg sprawiał, że porozrzucane gazety, które walały się przy torach, podrywały się w powietrze, rozpoczynając dziki, aczkolwiek pełen subtelnej gracji taniec, jednak dla każdej z nich kończył się on brutalnie po kilku sekundach na zabłoconym bruku.
Marcowy poranek paraliżował chłodem. Mgła, która gęstniała z każdą chwilą pogarszała jedynie sytuacje. Kolejny pociąg zajechał na stację, jednak nieliczni obecni skryli się w poczekalniach w oczekiwaniu na swój środek transportu. Nikt nie dostrzegł tajemniczych kształtów przedzierających się przez gęstą, mleczną mgłę. Powietrze wokół nich wirowało gwałtownie.
Nieznajomych było siedmiu. Wszyscy odziani w niespotykane zazwyczaj na ulicach miast, czarne, skórzane kubraki. Peleryny niczym niesforne krucze skrzydła, wiły się na wietrze za ich plecami. Widok ludzi ubranych w centrum miasta na modłę średniowiecznych łowców było czymś niezwykłym. Nikt jednak nie mógł się ową niezwykłością napawać. Ani jedno ludzkie oko nie zarejestrowało przybycia nieznajomych. Bezzasadnie i zupełnie niespodziewanie, wiatr ustał. Z ust jednej z przybyłych istot wydobył się cichy, melodyjny szmer, podobny do śpiewu słowika. Blada poświata uformowała z mgły bezkształtny klosz wokół nich, blokując jakby siłe wiatru.
Cała siódemka zatrzymała się pomiędzy dwoma filarami, podtrzymującymi kamienne zadaszenie peronu. Zastygli w bezruchu, omiatani czernią swych peleryn. Spod ciężkich wełnianych kapturów nie było widać ich twarzy. Czekali na coś. Siódemka wyglądała jak gwardia grafitowych wojowników. Tajemniczych, niewzruszonych i śmiertelnie groźnych. Panujący bezczas zakłóciły czyjeś głośne kroki. Kamienna kompania stanęła w lekkim rozkroku, jednocześnie odsłaniając spoczywające przy pasach srebrzyste klingi w bogato zdobionych istną kaskadą przedziwnych znaków, pochwach.
Przez gęstą jak masło mgłę ktoś się zbliżał. Nim wszedł w zasięg wzroku, dało się słyszeć ostry dźwięk. Cała siódemka wykonała jednocześnie szybko gest, nakreślając trójkąt na piersiach, a ich klingi błysneły turkusowym blaskiem. W ich stronę zmierzał zwalisty mężczyzna od stóp do głów obłożony żelazem. Płytowa zbroja, hełm na skórzanym czepcu, okuta blachą buty i rękawice – wszystko to wyglądało na autentyczne, zupełnie jakby wojownik ryrwał się z baśni. Kilka kropel zakrzepłej krwi barwiło jego pancerz. Jedyne, co mogło wzbudzić jeszcze większe zdumienie to ogromna łapa, w której brakowało dłoni. Zamiast niej od ramienia sterczał długi na metr, żelazny kikut z zatopionymi w nim kolcami i ostrzami. Tak niekonwencjonalna broń zastępująca ciało wzbudzała grozę, a nawet mdłości jednak siódemka wydawała się niewzruszona
Mężczyzna miał poznaczoną bliznami twarz, promieniejącą doświadczeniem długoletniej wojaczki. Na widok siódemki zatrzymał się gwałtownie i wyraził swój szacunek, zginając kark. Jego szare tęczówki rozglądały się niespokojnie.
-Mów czego chcesz, Vanardirze! - przemówił ten z siódemki, który stał najbliżej wojownika. Głos miał subtelny, pełen dostojeństwa, jednak dało się w nim wyczuć delikatny akcent. Cała siódemka odkryła twarze.
Pociągłe twarze epatowały godnością i pewnym wyrachowaniem. Ich oblicza zdobiły tajemnicze runy, pnącza kwiatów, straszliwe głowy bestii – to wszystko wytatuowane niezwykle zręcznie na czołach, policzkach i dalej przez szyję, dekolty, i w dół ciała. Jednak nawet misternej roboty tatuaże, nie były w stanie odwrócić uwagi od nieprawdopodobnie spiczastych uszu, które wystawały ponad gładko przylizane, długie do pasa włosy. Kobieta stojąca pośrodku swych towarzyszy wyróżniała się dodatkowo ich fantazyjną, śnieżno białą barwą. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, a oczy wbite w chodnik wydawały się być puste. Gdyby odjąć grozę jaką epatowała, można było uznać ją za niezwykle egzotyczną piękność.
Ich pokaźne uszy zdobiły liczne kolczyki, szczupłe palce obejmowały pierścienie. Z szyi zwisały sznury drogocennych kamieni, jednak to nie one sprawiły, że nieznany mocarz wykazał respekt. Istoty emanowały niebywale silną strefą magiczną. Valardir staną już kiedyś twarzą w z przedstawicielami Starej Krwi. Ich potęga nie kryła się w sile mięśni i ostrzy, a w magii, której dar płyną w ich żyłach.
Olbrzym uśmiechnął się krzywo, po czym przemówił wyjątkowo chrapliwym głosem.
-Sama księżniczka Boethia postanowiła stawić się na spotkanie ze mną. - jego spojrzenie zatrzymało się na kobiecie o białych włosach - Doprawdy, czuję się zaszczycony! - dodał swawolnie, znów zginając kark.
-Nie przybyliśmy tu aby cię zaszczycać. - warknął mężczyzna stojący po prawicy księżniczki, krzywiąc twarz w paskudnym grymasie – mów co masz nam do powiedzenia!
-Niech mnie diabli porwą, aż tak bardzo się zmieniliście? - ciągnął Valardir, niczym akrobata stąpając po bardzo cienkiej linie - Gdzie podziały się tamte szlachetne, lubujące się we wszelkich ceregielach istoty?
-Zginęły – odparła księżniczka chłodnym tonem – rozsiekane przez ostrza, spalone, starte na proch! Zginęły wraz z nadzieją na ocalenie świata, zginęły, bo były zbyt zajęte ceregielami i dobrem innych. W nas jednak wybuchł gwałtowny, diaboliczny głód przeżycia. Zaspokój go lepiej, chyba, że zależy ci na rozlewie krwi. Stałeś się wielce śmiały Waleczny Valardirze, jednak zaręczam ci, że to nie nasza krew popłynie. - ostatnie słowa mimo że wypowiedziane aksamitnym głosem, upadły jak kamienie, zagęszczając atmosferę.
Księżniczka uniosła wzrok. Jej oczy – jeszcze przed sekundą matowe i martwe – promieniowały determinacją i mocą. Klinga błysnęła w jej dłoni, płonąc niebieskim płomieniem. Valandir poczuł jak zalewa go fala gorąca, a serce zabiło mu szybciej. Głupkowaty uśmiech znikł z jego ust w mgnieniu oka.
-Jeśli tak stawiasz sprawę... - mrukną olbrzym wygrzebując zza pazuchy skrawek szkarłatnego materiału – to powinno wam coś powiedzieć.
Rzucił tkaninę ku księżniczce Boethi, która uchwyciła ją klingą. O dziwo materiał nie zajął się błękitnym płomieniem. Wręcz przeciwnie. Klinga przestała płonąć.
-Skóra nihilusa – rzekła spoglądając z bliska na tajemniczy materiał – Nawet po śmierci zachowują swoje właściwości antymagiczne. Skąd to masz, na bogów?! - Boethia wyglądała na wstrząśniętą.
Valardir widząc spojrzenie księżniczki, bez chwili ociągania przystąpił do wyjaśnień.
-Moi ludzie znaleźli takiego olbrzymiego skurwiela...jednak to nie my wydarliśmy z niego życie.
-Kto więc według ciebie to zrobił? - spytała Boethia, po czym, ledwie słyszalnie, wymruczała kilka słów. Skrawek skóry zamigotał intensywnym światłem, po czym znikną bez śladu.
Vanardir przyglądał się spod łba poczynaniom księżniczki. Niechętnie rzekł:
-A i sam zachodzę w głowę kto, kiedy i na bogów jakim cudem?!. Ktokolwiek to był zmiażdzył bestie doszczętnie, nie dało się znaleźć w plugawym cielsku choćby jednej całej kostki, tfu! - spluną ostentacyjnie – A moc którą władał? Znamy legendy, niektórzy z naszych widzieli wcześniej takie paskudztwa, czy to w czasie Wielkiej Czystki, czy po represjach z czasów Upadku Słońca. Cała energia wyparowała, a sama wiesz Pani, że magia nigdy nie ginie.
Zapanowała cisza.
-Co zrobiliście z ciałem? - spytała księżniczka przeszywając wzrokiem, odzianego w stal wojownika.
Mężczyzna wyglądał na zakłopotanego. Wiedział, że to pytanie w końcu padnie, jednak gdy to już się stało, nie potrafił pozbierać myśli.
-Prosiłem ich, żeby... - wyjąkał, kurcząc się jakby w sobie – ale...
-Tak?
-Nie słuchali...mówili...nie wierzyli mi...
-No wykrztuś to wreszcie z siebie! - warknęła Boethia
-Spalili go, Wasza miłość!
-Imbecyle – rzekła starając się panować nad rozedrganym głosem – poświeciliście istotę ognia, płomieniom?! Jak można być tak skrajnie nieodpowiedzialnym? Ach! - w bezsilnej złości uderzyła w kolumnę, pozostawiając w litym betonie wgniecenie po swej dłoni.
-Nie było w mojej mocy...
-Nic nigdy nie jest w twojej mocy, Valardirze! Tego nie możesz, tamtego ci nie wolno! To nie zwłoki wartownika, które trzeba uprzątnąć zanim nadejdzie kolejna zmiana. Coś lub ktoś zamordował do tej pory niezniszczalnego sługusa Ognia, a wy...to wierzchołek góry lodowej!
Księżniczka zaczęła chodzić wokół filara, jakby szykując się do zadania kolejnego ciosu.
-Jeśli jest trup to jest i morderca, i jeśli chcesz zachować życie to odnajdziesz go. Bez wpadek, niedociągnięć i bzdurnych tłumaczeń. Znajdziesz go i zadbasz abym dowiedziała się o miejscu jego pobytu jako pierwsza. Bo jeśli nie gorzko tego pożałujesz.
Wydając z siebie dziki ryk uderzyła po raz drugi w kolumnę, tym razem przeszywając ją swoją dłonią na wylot, posyłając w przestrzeń kawałki betonu i kurz.
Valardir nie starał się usprawiedliwiać, przepraszać lub obracać sytuacji w żart. Na jego poharatanej twarzy rysowało się przerażenie.
-Tak jest, Wasza Wysokość - olbrzym zatrząsł się ze strachu, skłonił czerwoną twarz po czym odszedł w najwyższym pośpiechu, dzwoniąc żelastwem.
Gdy szczęk zbroi rozpłyną się gdzieś w oddali, mężczyzna o miodowych włosach skłonił się lekko, przed wciąż wzburzoną księżniczka, której śnieżne loki wzbijały się w rytm kroków.
-Co dalej, Miłościwa?
Eteryczna księżniczka spojrzała na swego towarzysza i wzrok jej złagodniał, a na twarzy zamiast złości zagościło zmęczenie.
-A jak myślisz, Fileanie? Wracamy do pałacu i oczekujemy na dalszy przebieg wydarzeń. Robimy to co do tej pory. Czyli nic! - w bezsilnej złości krzyknęła przeszywająco. Zrezygnowana zamknęła oczy i oparła się o zdewastowaną kolumnę. Cała wyniosłość i pewność siebie gdzieś wyparowała, pozostawiając wyczerpaną, przerażoną dziewczynę.
-Jeśli mógł bym coś zasugerować - rzekł nieśmiało młodzieniec - to czy nie rozsądniej było by gdybyśmy sami podjęli się poszukiwań?
Boethia nieoczekiwanie zaśmiała się jednak był to śmiech pozbawiony radości.
-Tutaj jesteśmy na łasce podobnych do Valardira. W zorganizowanej grupie wykryją nas i...
Przerwała nieoczekiwanie, patrząc na swego sługę jakby ujrzała go po raz pierwszy w życiu. Jej kryształowe tęczówki rozbłysły dziką ekscytacją.
-W grupie odkryją nas w mgnieniu oka, jednak gdy w rachubę wchodzi jedna osoba, misja ma szanse powodzenia – dodała oczyma skrzącymi się z podniecenia.
Młodzian nie oczekiwał takiego obrotu sprawy. W duchu przeklinał swoją nadgorliwość.
-Mam rozumieć...
-Jesteś niezwykle bystry Fileanie i słusznie się domyślasz. Będziesz mieć na oku Valardira, a może i owo nieznane. Wierzę w ciebie, kapitanie! Być może jest to krok ku nowej, lepszej przyszłości.
Strażnik nie odpowiedzą nawet słowem. Ze ściśniętym sercem skłonił się przed księżniczką. Łzy napłynęły do oczu wszystkim zebranym z wyjątkiem księżniczki. Wszyscy wiedzieli, jak kończą się takie wyprawy, wszyscy wiedzieli na co młody kapitan został skazany. Wszyscy wiedzieli, że prawdopodobnie jest to ich ostatnie spotkane. Jednak serdeczne uściski nie mogły trwać bez końca.
-Weź to – rzekła Boethia składając na jego wyciągniętej dłoni misternie rzeźbiony talizman na srebrnym rzemieniu – jesteśmy osamotnieni, zagubienia, a nawet bezradni. Ale nigdy nie zapominaj o tym, że mamy Moc.
Nie odrzekł ani słowa. Księżniczka złożyła delikatny pocałunek na jego policzku po czym odwróciła się na pięcie. Ze strachem wyzierającym z lazurowych tęczówek Filean patrzył jak jego pobratymcy wbiegają w głąb mgły i znikają otoczeni mleczną poświatą.

Wkrótce rozwiała się, a samotny kapitan, stojąc w tłumie zabieganych ludzi czuł się samotny jak nigdy dotąd.

2 komentarze: