wtorek, 3 lutego 2015

RANDOM TITLE

Coś piszę. A przynajmniej staram się pisać. 
Fragment czegoś bliżej nieokreślonego, chwila natchnienia. 






(...)a gdy zjawił się przez Boga samego mścicielec zesłany
mocą przepełniony ogromną, mordować poczynał tych co mu zawinili,
a tych co sprawiedliwość mieli w sercu, wolno puszczał.
A gdyby się poważyły kogo więcej życia pozbawić
ich zemsta nie ważna jest i Bogu niemiła(...)
Gerbert z Aurillac , Bestiariusz egzorcystyczny, 999r.

Prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.”
Arystoteles



Kiedy zjeżdżał z traktu, kierując się w stronę miasta, gawiedź spoglądała na niego z zainteresowaniem. Czarny płaszcz jeźdźca kontrastował ze śnieżno białą sierścią wierzchowca. Zwierzę stąpało dostojnie poprzez zalegające na drodze błoto i nieczystości, mlaskając donośnie kopytami. Twarz przybysza skrywała się pod ciężkim wełnianym kapturem, choć słońce grzało z nieba niezmąconego ani jedną chmurką.
Wieśniacy z rozdziawionymi gębami przygadali się podróżnikowi, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu widzieli człowieka. Koń był wyszczotkowany, zadbany, niczym nie przypominał plączących się po okolicznych polach zabiedzonych szkap. Na płaszczu jeźdźca nie dało się uświadczyć choćby jednego pyłku czy źdźbła trawy. Jednak to nie nieskazitelna prezencja przyciągała uwagę, a aura mocy jaką emanował. Intrygował wyrywając się z tła i tworząc olbrzymi rozdźwięk pomiędzy sobą, a otoczeniem.
Nieoczekiwanie wierzchowiec zastrzygł uszami, parskną dziko i zamarł. Mężczyzna jakby przez moment się wahał, jednak była to krótka chwila, okamgnienie, którego nie w sposób dostrzec. Koń wyrwał się w dzikim galopie. Parł przed siebie jakby samo piekło miało się za nim otworzyć. Jeździec jedynie pochylił się nad jego grzbietem i pozwolił się nieść.
-Żwawiej, Grabko! - wyszeptał delikatnie, a wierzchowiec przyspieszył.
Nie zatrzymał się na wezwanie straży przy bramie, zignorował zupełnie, surowe okrzyki żołnierzy. Pędzili jak północny wicher poprzez zdezorientowany tłum. Nielicznym nie udało się uciec przed chrapami klaczy – padali na bruk zawodząc i klnąc. W eterze rozbrzmiewał jedynie rytmiczny stukot końskich kopyt o brukowaną uliczkę.
Mijali misternie zdobione kamienice wzbudzając przerażenie i coraz większe zainteresowanie swoją obecnością. Za podróżnikiem ciągnęła się już istna procesja gapiów i strażników miejskich, którzy w ogólnym rabanie starali się przywrócić porządek. Zupełnie jakby ktoś cisnął kamieniem w pszczele gniazdo – rój poderwał się do lotu i nie miał zamiaru odpuścić łobuzowi.
Jeździec pędził przez miasto, bez niepotrzebnych postojów, zostawiając pościg daleko w tyle. Poznańskie uliczki wydawały się być mu doskonale znane. Nim jeszcze rozbrzmiał alarm mężczyzna skoczył na ziemię po czym bez wahania wbiegł do świątyni. Wewnątrz nie było nikogo, nie licząc duchownego zgarbionego przed głównym ołtarzem. Zakapturzona postać zamarła, nie zdradzając choćby skinieniem ramion, że tlen potrzebny jest mu do życia.
Zdezorientowany ksiądz słysząc kroki przybysza odwrócił się pośpiesznie. Na starczej twarzy ciężko było dostrzec typowy dla kleru wyraz pogardy. Siwe włosy okalały dobroduszną, pulchną twarz, wąskie, blade wargi uśmiechały się szeroko. Rozwarły się aby dać wyraz jakiejś emocji, miały wypowiedzieć słowo, które nigdy nie zostało wypowiedziane. Nie zdążył.
Rozległ się huk, jakby ziemia rozpękła się na dwoje, a następnie ryk wściekłości przeszył powietrze. Materializując się znikąd, spod głównego ołtarza w stronę mężczyzny wybiegła ogorzała płomieniem i splugawiona krwią bestia przypominające kozła. Splątane rogi miały po kilka metrów długości, baranią mordę wypełniały po brzegi setka spiczastych, niesamowicie długich kłów. Z gardzieli potwora wyrywał się mrożący krew w żyłach, wrzask. Potężne cielsko najeżone kolcami niesione było przez dwie pary mocnych kopyt, które wprowadzały ziemię w drżenie. Stratowała niczego nieświadomego duszpasterza, po czym ciągnęła na jednym z rogów jego pokiereszowane zwłoki, które odpadły dopiero po kilku metrach. Umierał szybko, z błogim uśmiechem na twarzy i absolutną nieświadomością.
Czarne, bezdenne oczyska namierzyły przybysza i już za chwilę miał on wylądować na jednym ze spragnionych krwi rogów. Bestia samym podmuchem nozdrzy rozrzucała solidne dębowe ławy z taką siłą, że w zderzeniu ze ścianą zmieniały się w drzazgi.
Mężczyzna zadziałał instynktownie, jego ciało było machiną. Wyciągnął przed siebie dłonie, po czym zamaszystym gestem nakreślił w powietrzu niewidzialny symbol. Ów znak zabłysnął oślepiającym blaskiem i pomkną na spotkanie rozwścieczonej bestii w postaci gorącego dysku. Zdezorientowane stworzenie nawet nie próbowało uniknąć zderzenia. Magia zaklęcia wywołała potężną eksplozje, która odrzuciła ją kilkadziesiąt metrów w tył, wprost na wizerunek konającego na krzyżu Mesjasza.
Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, potwór poderwał się z podłogi zanosząc się rykiem wściekłości. W połowie drogi zwolniła, kierowana wcześniejszym doświadczeniem.
Mag zachował absolutny spokój, zupełnie jakby nie dostrzegał gigantycznego monstrum zmierzającego w jego kierunku. Wszystkie mięśnie w jego ciele były napięte do granic możliwości, a krew pulsowała głośno w jego skroniach.
Bestia stąpała ostrożnie. Z jej pyska nieustannie sączyła się gęsta ślina spływająca potokiem na posadzkę. Nozdrza drgały groźnie, a przekrwione oczyska starały się przedrzeć ciemność, w której skrywała się twarz przybysza.
Impuls rozdarł krtań mężczyzny, wydobywając z niej wrzask jeszcze silniejszy niż ten, którym uraczył go potwór. Jątrzący uszy siłą tysięcy, rozpalonych do czerwoności gwoździ. Demoniczny kozioł wstrząsnął się, a przez jego groteskowy pysk przemknął grymas bólu.
Tym razem, choć wydawało się to absurdalne, to mężczyzna był w ofensywie. Bestia straciła całą pewność siebie, jednak pozostał jej dziki, nieuzasadniony instynkt. Trzema susami pokonała dystans dzielący ją od maga.
Mężczyzna odrzucił kaptur, ukazując młodą, jeśli nie młodzieńczą twarz, pokrytą licznymi bliznami. Jego oczy płonęły złotawym blaskiem, a usta poruszały się nieustannie, bezgłośnie skandując słowa mocy. Gdy dzielił ich już zaledwie metr, na czole maga rozbłysł błękitem pentakl. Wyciągnął przed siebie dłoń, a bestia w tej samej chwili zamarła. Monstrualne cielsko legło z hukiem u jego stóp, nie mogąc poruszyć się choćby o centymetr.
-Za jakie grzechy oberwał klecha? - głos maga wibrował w powietrzu dłuższą chwilę. Jego ręka zawisła nad bestią, drżąc lekko. Nie uzyskał odpowiedzi. Wielkie oczyska wpatrywały się w niego epatując wściekłością.
Mag zaklął siarczyście, ścierając pot perlący mu się na skroni. Miał coś powiedzieć, gdy nieoczekiwanie za jego plecami rozległ się hałas. Do świątyni wpadła zgraja strażników i zwykłych mieszczan. To wystarczyło by zdekoncentrować maga. Bestia uwolniona spod siły zaklęcia ulotniła się, znikła w ułamku sekundy pozostawiając zdewastowany kościół, sprofanowaną figurę Chrystusa i rozwleczone zwłoki proboszcza-.
Mężczyzna zachłysnął się powietrzem, jakby całą energię, którą miał wessała próżnia.
-Na rany Chrystusa! - wrzasnął żołdak, który jako pierwszy dobiegł do świątyni. Zaraz za nim rozległ się chór przerażonych głosów. Wszyscy strażnicy z obnażonymi mieczami szykowali się na bezpośrednią konfrontację, choć miny mieli nietęgie, a strach skręcał im wnętrzności. Spoglądali na oszołomionego maga przerażonymi oczyma.
-Zarżnął żeś sługę Bożego, w Jego własnym domu, czorcie! - zawyrokował ktoś z tłumu spoglądając na resztki szat księdza, a reszta gapiów poparła jego tezę głośnym zawodzeniem.
Magik nie skomentował. Nie miał sił. Nie wykonał żadnego gestu, ani nie wypowiedział jednego słowa. Poczuł uderzenie w tył głowy i świat stoczył się w mrok.


                                                              ***


-Miałeś więcej szczęścia niż rozumu, magu...
Prawdopodobnie – pomyślałem, gdy pierwsze promienie świadomości rozświetliły sparaliżowany umysł. Choć biorąc pod uwagę stan w jakim się znajduję...
Czułem każdą jedną złamaną kość, każdy opuchnięty mięsień i co do jednego centymetra napiętej skóry. Strażnicy najwidoczniej sami postanowili wymierzyć mi sprawiedliwość. Moje ciało pokrywały krwiaki i różnokolorowe sińce. Od żółtych refleksów barwy opierzenia kanarka, po granatowe plamy, przypominające rozlany na papierze atrament.
Miałem wrażenie, że moja głowa stała się bańką wypełnioną czystym cierpieniem. W pierwszym odruchu chciał krzyczeć, jednak zdałem sobie sprawę, że nie mogę. Nie miałem siły. Otwarcie oczu również okazało się zbyt wymagającym zadaniem. Nie potrafiłem się skupić, ból dekoncentrował mnie i uniemożliwiał regenerację. Uciekłem więc do sztuczki, której nauczono mnie na Uniwersytecie w Wiedniu, a którą magowie skradli mnichom z Shaolin. Wyregulowanie oddechu przyszło mi z trudem, ponieważ każdy najdrobniejszy ruch sprawiał, że błyskawica przeszywała mu płuca, jakby dociskał mnie kolczasty gorset.
Mag może pozyskiwać moc ze wszystkiego co go otacza, z każdego żywiołu i każdej żyjącej istoty. Jednak takie rozwiązanie wiąże się z pewnym wysiłkiem, na które nie było mnie stać. Zamknąłem się więc w czterech ścianach swego umysłu, blokując wszystkie czynniki zewnętrzne. Czynności życiowe ograniczyłem do minimum, odrzuciłem każdą niepotrzebną myśl; sami Mnisi nie opanowali tej techniki na tak wysokim poziomie.
Po kilku minutach, bądź godzinach – kwestia relatywna, trudna do określenia – poczułem, że jestem zupełnie sam. Zniknął głos, posiadacze mieczy i wszechświat. Tylko ja i moje jestestwo. Zacząłem więc nieśmiało skandować zaklęcie. Zacząłem od szeptu, pojedyncze wyrazy zdawały się być szmerem liści, wargi szemrały niczym nurt strumienia. Szybko jednak głos przybrał na mocy, młodzieńczy śpiew nabrał metalicznego brzmienia. Słowa padały twardo niczym kamienie rzucone z łoskotem na stos blaszanych naczyń. Aż wreszcie zacząłem skandować całe wersy niezrozumiałych słów, głos dwoił się i troił. Kakofonia dźwięków była wprost nie do zniesienia, a jednak pozostawałem w niej sam, zalewając się falami łoskotu. Cały ten tumult nabierał szaleńczego tępa. Gdzieś w tle mojej świadomości rozbrzmiały się tamburyny i inne głosy, jednak tak samo porażające jak mój własny. Nieoczekiwanie powrócił ból, tysiąckrotnie silniejszy od tego, który przed chwilą z ulgą pożegnałem. Myślałem, że oszaleję. Mój wrzask wypełniał nieskończoność, a pieśń nadal trwała, odbijając się echem od granic mojego umysłu. Męczarnie trwały tak długo, że w pewnym momencie zapragnąłem umrzeć, zgasnąć i pozbyć się cierpienia. Uderzało mnie światło, świat wirował w nieprzerwanym korowodzie barw i kiedy sądziłem, że nie jest w stanie wytrzymać już nic więcej, nagle...błysk!
Poderwałem się z łóżka zlany potem. Gdzieś w głowie wciąż słyszałem uderzenia tamburynu. Dyszałem jak po przebiegnięciu maratonu, serce biło mi jak oszalałe jednak efekt został osiągnięty. Na nagiej piersi nie dostrzegłem ani jednej ranki czy sińca. Poruszyłem prawą ręką nie odczuwając dyskomfortu, choć jeszcze przed chwilą mogłem przysiąc, że była złamana. Po odniesionych obrażeniach pozostały jedynie zakrwawione bandaże przesiąknięte potem, ziołowymi maściami i zabarwione krwią. Byłem przekonany, że nie odważę się zbyt szybko na powtórzenie tej sztuki; widmo bólu, z którym się zetknąłem odcisnęło potężne piętno w mojej świadomości.
Odrzuciłem kilka pasm białego płótna, gdy nieoczekiwanie ponownie rozległ się głos:
-Fascynujące... - rozejrzałem się zaintrygowany.
Leżałem w wysokim, małżeńskim łóżku w otoczeniu aksamitnej pościeli i puchatych poduszek. Wnętrze urządzone było z przepychem, drewniane meble błyszczały w swych bogatych zdobieniach. Wszędzie roiło się od drobnych przedmiotów nadających komnacie specyficznego, ciepłego wyrazu. Naprzeciw łóżka stał kominek, w którym tlił się ogień sprawiając że pomieszczenie było jeszcze bardziej przytulne. Blask ognia oświetlał kryształowe butelki wypełnione bursztynowym płynem, umieszczone w oszklonym barku. Jedynie właściciel głosu swoją osobą burzył atmosferę błogiego spokoju. Epatował wyrachowaniem i pewnością siebie; nie trzeba mieć magicznych zdolności żeby rozpoznać ten typ człowieka. Był mężczyzną w średnim wieku. Długie, krucze włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Wyniosła twarz wbijała w mnie spojrzenie szmaragdowych oczu, ziejących niezdrowym zainteresowaniem, a wąskie usta były gotowe uśmiechnąć się w każdej chwili ale tylko po to, by z ciebie zakpić. Siedział sztywno, z dłońmi złożonymi na kolanach. W jego opanowaniu kryło się coś nerwowego, upodabniając go do spłoszonego kota. Postanowiłem być czujny.
-Ma pan rację – odparłem uśmiechając się serdecznie – człowiek jest zdolny do nieprawdopodobnych rzeczy, aż żal, że tak niewiele o sobie wie.
Szpakowaty mężczyzna zmrużył powieki:
-Od podwładnych wymagam bezwzględnego posłuszeństwa i szacunku natomiast zdolność do samodzielnego myślenia i inicjatywa własna to cechy jak najbardziej przeze mnie pożądane. Jednak jakimś cudem mag, osoba potężna ponad wszelką miarę, dała się stłuc grupce wieśniaków i strażnikom miejskim? Coś uszło mojej uwadze?
Nie odpowiedziałem. Był to wojewoda Ambroży Wołyński. Do Poznania zostałem wezwany na jego wyraźne polecenie.
-Podejrzewam, że umknęło panu bydle, które rozpieprzyło katedrę od środka i zmieniło proboszcza w krwawą papkę – odparłem siląc się na naturalność, jednak nie udało mi się ukryć cisnącej się do gardła goryczy. Potężna gula wykwitła w tchawicy, a ja z trudem opanowałem drżenie dłoni. Siadłem na brzegu łóżka aby móc zdjąć z siebie wszystkie bandaże, musiałem czymś zająć ręce.
Ojciec Bonifacy – proboszcz w miejscowej katedrze – był moim dobrym przyjacielem. Gdy byłem małym chłopcem ujawniły się moje zdolności; w dniu targowym wyniosłem z kramu sznur jabłek – dosłownie. Póki trzymałem się sztuczek z kartami bądź monetami, nikt specjalnie się mną nie interesował. Wychowywałem się w rynsztoku, sztuczkami zarabiałem na życie. Rodzice zostawili mnie na pastwę losu, a ja z tym losem postanowiłem zaigrać. Soczyste owoce unosiły się w barwnym korowodzie do czasu, aż jakiś przechodzień nie narobił rabanu. Szybko się mną zajęto. Inkwizycja działała wtedy już sprawnie, a tak jawne użycie magii było zagrożone jedyną możliwą karą. Za bardziej błahe rzeczy ludzie ginęli w okropnych mękach na stosach lub jeszcze w czasie przesłuchań. I wtedy zaopiekował się mną ojciec Bonifacy. Jakimś cudem zdołał wyciągnąć mnie z komnat inkwizytora, niezauważenie przetransportował mnie za miasto. Powierzył mnie opiece kobiecie, która miała mnie dostarczyć do Wiednia, abym tam rozpoczął nowe życie w szkole dla chłopców o podobnych zdolnościach. Na pytanie, dlaczego mi pomaga, odparł jedynie:
-Nigdy nie pozwól by przewiny jednego człowieka przekreśliły w twoich oczach wszystkich jemu podobnych.
Nie poznałem motywów jakie nim kierowały, a piekielny kozioł odebrał mi tę możliwość. Jednak kodeks był jednoznaczny, a ja przywykłem odwieszać sprawy sumienia na barki kodeksu. Tym razem było jednak inaczej, czułem się jakby mnie oszukano.
Gdy ostatnie pasmo śmierdzącego bandaża upadło podłogę, wojewoda podał mi świeże, nowe ubrania. Materiał przyjemnie gładził wciąż obolałe ciało.
-Dziękuje, panie wojewodo – rzekłem zakładając spodnie z miękkiej wełny. - Nie wie pan może, czy ocalała moja koszula? Mam do niej ogromny sentyment...
Mężczyzna skinął głową po czym oddalił się.
-Podejrzewam, że zerwali ją zanim zaczęli cię katować, magu.
Milczałem. Dziwnie czułem się w tym ubraniu, jakbym znalazł się w nie swojej skórze. Jednak na odzyskanie własnego ubrania raczej nie miałem co liczyć.
-Ręka rękę myje, jak to mówią – rzekł wojewoda siadając w swoim fotelu, przyjmując identyczną pozę jak wcześniej. Tym razem wzrok wbił w głąb kominka. – tak czy inaczej już wiesz, z czym przyjdzie ci się zmierzyć. Jeśli choć dziesiąta część tego co o tobie mówią jest prawdą, poradzisz sobie z zadaniem.
-Niestety nie tym razem – odparłem. Musiałem postępować delikatnie. Nie ma nic gorszego od rozzłoszczonego możnowładcy, a ja nie miałem sił na spektakularną ucieczkę. Postawiłem więc na retorykę.
-Szokujący brak pewności siebie jak na kogoś z twojej kasty, magu...
Zaśmiałem się. Mężczyzna odwrócił wzrok w moją stronę; wciąż te same wężowe ślepia. Tym razem gdzieś w głębi jego źrenic dostrzegłem irytację, jednak jego twarz została nieskalana emocją.
-Obawiam się, że nie o pewność siebie tu chodzi – wpadłem mu w słowo – zadanie nie jest niewykonalne. Bestia nie stanowi zagrożenia większego niż jej przerośnięty róg, który można łatwo przypiłować. Wątpliwości poddałem mój udział w tej sprawie, nie moje umiejętności.
Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół. Zgarbił się niedostrzegalnie. Delikatnie, głupcze!
-Kapituła i król gwarantują mi możliwość skorzystania z twoich usług, magu...
-Nadużywasz mojego tytułu, wojewodo Wołyński – rzekłem, ponownie przerywając rozmówcy w połowie zdania. Samo to było wystarczająco niegrzeczne, nie musiałem silić się na wyszukany ton. Nie potrafiłem nad sobą zapanować, niechęć do tego faceta była silniejsza ode mnie. – Ogranicza mnie kodeks Gildii, tej samej, na której rzecz pracuję.
Byłem zły. Choć nie potrafiłem określić co tak naprawdę mnie zdenerwowało. Moja własna niemoc i wewnętrzny sprzeciw sprawiał, że miałem ochotę coś zniszczyć, rozerwać na milion kawałków choćby gołymi rękami. Nie pytając o zgodę, z oszklonego barku wyciągnąłem butelkę bursztynowego trunku i wlałem sobie sporą jej ilość do kryształowego pucharu. Połknąłem zawartość jednym haustem. Gdy przemówiłem mój głos był mocny, a ton rzeczowy. Wyczułem nagłą zmianę jego aury.
-Wezwałeś mnie, panie do przypadku wyjątkowego ale nieodosobnionego. Mamy tu do czynienia z mścicielcem.
Pstryknięciem palców wygasiłem wszystkie źródła światła. Wojewoda zamarł.
-Spokojnie, chce panu tylko coś pokazać.
Moje oczy rozbłysły, jak wtedy w świątyni. Musiał to być wstrząsający widok. Żółte ślepia epatowały prawdziwym ogniem, a gwiazda na moim czole rozbłysła tysiącem odcieni błękitu jednak to wszystko trwało chwilę.
Na ścianie pojawił się niewyraźny zarys. Błękitna linia, następnie kolejna i kolejna. Skręcały się i prostowały, wiły i łączyły ze sobą, aż wreszcie na ścianie komnaty można było dostrzec zarys konia.. Wierzchowiec pędził przez dłuższą chwilę w miejscu by przeobrazić się w skrzydlatego jednorożca. Widać było coraz więcej szczegółów. Drzewa, między którymi przebiegał, ruchy mocnych mięśni pod skórą, a nawet pojedyncze pióra na majestatycznych skrzydłach, długich na kilka metrów. Zwierzę galopowało,roztaczając nieprawdopodobne poczucie szczęścia. Mimo że projekcja nie była czymś namacalnym, wojewoda westchnął.
Sceneria się zmieniła. Jednorożec nie miał już skrzydeł, a jedynie skrwawione kikuty. Biegł przez ciemny las, a za nim ciągnęła się zgraja potworów. To ludzie. Z siekierami, włóczniami i sieciami. Było ich mnóstwo, słychać było krzyk, rubaszne śmiechy, przekleństwa zgrai, i rżenie konia. A w powietrzu czuć było tylko ból i przerażenie. Chciał się wzbić ale lot pozostał tylko bolesnym wspomnieniem. Nie mógł uciec, otoczyli go ze wszystkich stron. Rzucili się na niego jak wilki na sztukę mięsa. Rąbali, darli i wrzeszczeli ile sił w płucach – po szlachetnym zwierzęciu została krwawa masa, i srebrzysty róg niesiony przez herszta tej bandy.
Mnóstwo rzeczy wydarzyło się w tej samej chwili; ziemia rozdarła się na dwoje, rozszalała się burza. W tej samej jednak chwili, z głębi ziemi na powierzchnię wyskoczył źrebak; ogorzały, demoniczny, przepełniony żądzą mordu. I nikt kto stał na polanie nie uszedł żywy z tej jatki. A piekielna pomsta znikła w chwili, gdy obwieś dzierżący róg wyzionął ducha.
Błysk! I projekcja została przerwana. Świece znów zapłonęły, a kominek ponownie roztaczał swoją magię.
-Mścicielec wypełnia świętą zemstę, mój panie. Nie jest bezmyślną siłą, nie morduję z przypadku. Ma jakąś misję do wykonania i jako przedstawiciel Magii mam zakaz powstrzymywania go.
Wojewoda przyglądał się Jastanowi z zainteresowaniem, jakby to co mówi było co najmniej zasłyszaną w knajpie plotką, którą przyjmuje z pobłażaniem. Uśmiechnął się wreszcie promiennie, jednak nie było w tym uśmiechu radości. Tylko chłodne wyrachowanie.
-Odrzucasz wyznaczone Ci zadanie, magu zanim jeszcze zostało ci zawierzone, magu. Nieprawdopodobna impertynencja.
Mówił ze spokojem, wręcz wydawał się być rozbawiony zaistniałą sytuacją. Postanowiłem zrezygnować z maski, po co mi ona skoro nie potrafię z niej korzystać?
-Czego więc pan ode mnie oczekuję? Proszę mnie oświecić blaskiem swojej niezrównanej i absolutnie nieimpertynenckiej logiki...
Wojewoda uśmiechał się, a we mnie gotowało się krew.
-Reguły istnieją po to, żeby je łamać, a każde takie zerwanie z zasadami ma swoją cenę; proszę tylko powiedzieć: ile?
Niepohamowany śmiech wydobył się z mojego gardła, co zbiło nieco z tropu wojewodę. Mężczyzna zwęził powieki niczym kobra szykująca się do zadania ostatecznego ciosu. Gdyby tylko spojrzenie mogło zabijać, z pewnością padłbym martwy na perski dywan rozesłany pod moimi stopami. Bo wreszcie zrozumiałem kim jest wojewoda i na jakich wartościach opiera się jego świat. Gdy wreszcie mogłem mówić rzekłem:
-Czy jest pan osobą wierzącą, panie Wołyński? Uczestniczy pan w nabożeństwach?
Wojewoda skinął głową po czym spytał zaintrygowany:
-A jakie to ma znaczenie?
Zza ucha wyciągnąłem monetę; sztuczka z lat dziecięcych. Złoty pieniążek przez chwilę sprawnie wirował pomiędzy moimi palcami, aż wreszcie cisnąłem go pod nogi wojewody.
-A teraz weź sobie swoją nagrodę i naszczyj na ukrzyżowanego Chrystusa, kmiocie!
Zapanowała chwila ciszy, skonfundowany wojewoda spoglądał na mnie przez chwili jakby zupełnie nie pojmując tego co zaszło. Wtem na jego twarz spłyną szkarłat, a w oczach zagotowało się przerażenie.
-Straż! - wrzasnął czerwony z wściekłości. On również pozbył się maski, choć zupełnie nie dobrowolnie. Wyniosłość zastąpiła furia. Jego ostatnia deska ratunku rozpadła się na jego oczach. Teraz już mógł położyć się w trumnie i czekać na demona.
W tym czasie do komnaty wpadło dziesięciu zbrojnych, przeszywając eter brzękiem rynsztunku.
-Brać go! Brać tego skurwiela! - wrzeszczał jak opętany wojewoda wymachując energicznie ręką. Strażnicy mieli nietęgie miny, jednak rozkaz to rozkaz. Wiedziałem, że nie zdołam uciec, byłem zbyt wyczerpany po ostatnich wydarzeniach. Nadarzyła się jednak okazja aby wyładować swój gniew, postanowiłem więc ją wykorzystać.
-No dalej, panowie! Rozkaz to rozkaz! - zawołałem w stronę spłoszonych wojowników.
Dwóch pierwszych rzuciło się na mnie z okrzykiem i mieczami uniesionymi wysoko nad głową. Siłą woli pchnąłem obu mężczyzn na przeciwległe ściany; oprócz pogiętych fragmentów zbroi posypał się tynk. Zakręciło mi się w głowie jednak pokaz musiał trwać.
Nie byłem zły ani rozżalony. Nękała mnie dziwna mieszanina tych dwóch uczuć. Była jak sztandar sprzeciwu wobec kodeksu, który ciążył mi u szyi niczym kamień młyński. Zadrżałem gdy klinga jednego z wojowników przeszyła powietrze od cal od mojej głowy. Uchyliłem się i krótkim szeptem wcisnąłem strażnika w podłogę.
-Nie wolno wam go zabić, durnie! - wrzeszczał wojewoda – Pojmać go!
A jednak jeszcze się łudził...
Do komnaty wpadł kolejnych dwudziestu zbrojnych. Żaden jednak nie odważył się pójść w ślady swoich nieprzytomnych towarzyszy. Było ich zbyt wielu, a zdesperowani, rzuciliby się całą zgrają, a tego nie chciałem. Spojrzałem na wojewodę ze współczuciem i rzekłem:
-Na szacunek trzeba sobie zasłużyć
Po czym słowem mocy ogłuszyłem się sam.


                                                             ***


Tym razem pobudce nie towarzyszył tak dotkliwy ból, zostałem jednak pozbawiony pola jakiegokolwiek manewru. Ręce związali mi w przegubach za plecami, na głowę naciągnęli mi cuchnący zgnilizną worek. Oddychanie przychodziło mi z trudem. Powietrze było przesiąknięte słodkawym zapachem pleśni i odorem uryny. Miejskie lochy zawsze pozwalały odetchnąć pełną piersią, pomyślałem zniesmaczony. 
Chciałem zakląć, jednak poczułem szorstki materiał zalegający mi ustach. W myślach utkałem misterną litanię wszelkich znanych mi przekleństw. Byłem unieruchomiony i odcięty od swojej mocy. Aby jej użyć musiałem wykonać gest dłońmi, wypowiedzieć zaklęcie bądź skupić na czymś swój wzrok; niestety jedyną nieskrępowaną częścią ciała były nogi, a nimi mogłem co najwyżej pomajtać.
Korzystając jednak z faktu, że nie były związane odepchnąłem się nimi od piaszczystego klepiska i oparłem się o ścianę. Byłem poirytowany faktem, że sam zgotowałem sobie ten los. Czułem, że coś wewnątrz mnie pękło, nie potrafiłem wymazać z pamięci obrazu zamordowanego księdza. Nie potrafiłem wybaczyć sobie, że nie udało mi się go uchronić. Jednak dlaczego mścicielec go zaatakował? W jaki sposób klecha wplątał się w porachunki z demonami?
Dogłębnie ranił mnie fakt, że nie mogę zniszczyć mścicielca. Kodeks, który był moim chlebem powszednim, moim wybawieniem i moralnością nagle staną mi ością w gardle i uniemożliwił przełknąć trawiącej krtań goryczy. Byłem wściekły i nie potrafiłem zebrać myśli; pierwszy raz odkąd pamiętam uniosłem się gniewem. Byłem służbistą, oddaną sprawie machiną, która nie popełnia błędów i postępuje jedynie zgodnie z kodeksem. Jednak coś pękło, a moje serce pompowało krew wrzącą od chorej ekscytacji własną emocjonalnością.
W tamtej chwili żałowałem, że nie uciąłem sobie z wojewodą dłuższej pogawędki. W końcu spanie w jedwabiach i popijanie zamorskich trunków nie było taką najgorszą alternatywą.
Rozległ się stukot kilku par butów, kraty celi otworzyły się z jątrzącym mózg zawodzeniem. Oprawcy byli przeszkoleni. Odsunęli worek jedynie do nosa, następnie poczułem chłód ostrza na swojej szyi. W eterze rozbrzmiał nieprzyjemny, charczący głos:
-Jeśli wydasz z siebie choć jeden dźwięk poderznę ci gardło, zrozumiano?
Skinąłem głową.
Ktoś brutalnie wyciągnął knebel z moich ust; musiałem zebrać wszystkie siły by nie jęknąć z bólu. Wiedziałem, że strażnik nie żartuje. Wciśnięto mi do ust blaszany kubek i dopiero gdy poczułem smak wody zrozumiałem jak bardzo spragniony jestem. Gdy opróżniłem naczynie ponownie mnie zakneblowano.
-Nasz pan przesyła serdeczne pozdrowienia – zakpił ten sam szorstki głos. W tle usłyszałem chichot kilku innych. - Kazał też zapytać, czy nie zmienił, wielmożny mag, zdania w kwestii, w której się poróżniliście?
Zapadła cisza. Nigdy bardziej nie ciążył mi fakt posiadania szyi. Odpowiednie nią skręcenie decydowało o tym, czy będę musiał znów leczyć złamania czy też już za kilka chwil zasiądę do iście królewskiej uczty.
Zdecydowałem. Pierwszy kopniak okutym żelazem buciorem był jak łyk lodowatej wody. Orzeźwiający. Mój umysł zaczął pracować na wyższych obrotach, jednak wkrótce posypał się na mnie grat uderzeń od których pociemniało mi przed oczami. Chciałem odciąć się od świadomości jednak nie potrafiłem się skupić; znosiłem więc wszystkie kopniaki jak na przedstawiciela rasy ludzkiej przystało. Ze łzami w oczach i niemym wrzaskiem więznącym w moim gardle. Poczułem metaliczny zapach krwi. Sączyła się z taką intensywnością, że przedarł się przez szmaciany knebel. Z trudem przełykałem posokę błagając los p to aby się w niej utopić..
W pewnym momencie krzyki moich oprawców przestały do mnie docierać. Świat rozmył mi się przed oczami, a ja odleciałem w niebyt. Jednak nim odpłynąłem mój umysł przeszyła myśl:
Brawo, potężny Jastanie...brawo!

3 komentarze:

  1. Zacne, aczkolwiek nie przeczytanie w całości przez mą osóbkę.
    W każdym razie, nawet jak ja nie skończyłem tego (ze względu na godzinę, mój mózg nie przetrawia już informacji), mogę powiedzieć, że bardzo fajnie piszesz. Tylko troszeczkę Wiedźminem mi zajechało (stylem Sapkowskiego dokładniej).
    W każdym razie pisz dalej!
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ukrywam, że Sapkowski, a dokładniej saga o Wiedźminie fascynowała mnie od najmłodszych lat. Liczę, że z czasem ukształtuje swój własny styl i pozbędę się tych naleciałości ;)
      Dziękuje ;)

      Usuń
  2. Cześć Jastan...
    Forum o2 :)
    Rok 2012...13..?
    :)
    Widzę że wytrwale piszesz... ;)
    "magun"
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń